Forum GRA - Kto ostatni napisze tu posta wygra!!! (2. edycja)

Zaczęty przez AL, 26 Grudzień 2007, 14:12

Dlaczego lubisz BOINC@Poland?

Arrr do stu butelek zjęłczałego rumu - bo lubię gadać jak pirat
11 (34.4%)
Bo Pigu jest moim Burmistrzem
4 (12.5%)
"Ojciec Założyciel" jest tylko jeden!
7 (21.9%)
Bo lubię sobie trochę PoTrollować ;-)
10 (31.3%)
BOINC@Poland? A cio to?
9 (28.1%)
Bo Bober i Kempler są moimi wikimasterami.
6 (18.8%)
Bo Cyfron mi na lekcjach kazał.
5 (15.6%)
Mam inne powody o których napiszę w tym wątku.
6 (18.8%)

Głosów w sumie: 32

Pigu


Szopler


Aegis Maelstrom


Pigu


Troll81


OxyOne

Powyższy post wyraża jedynie opinię autora w dniu dzisiejszym. Nie może on służyć przeciwko niemu w dniu jutrzejszym, ani każdym innym następującym po tym terminie.

[/url]

emik



Szopler


buri


Pigu


lolek


buri


KrzychuP

Cytat: Pigu w 20 Luty 2009, 07:05
zdecydowanie za krótka
OJ TAK!

Cytat: Machloj w 20 Luty 2009, 00:03
hem...ciekaw jestem czy ktoś przez to przebrnie :)
ciekawe opowiadanko

Aegis Maelstrom


KrzychuP

to dziś ja rozpocznę odliczanie

7h 20min do weekendu

Troll81

Wrocław bialutiki. Zima zaskoczyła drogowców. Jak to kurde jest że o 8 rano największa arteria miasta jest zasypana?? Gdzie do cholery są pługi, piaskarki?? Od 5 rano powinny po mieście zachrzaniać i odśnieżać a nie w kule sobie lecieć  >:(

buri

To w Polsce są drogowcy?  XD

3h do weekendu sie doczekać nie mogę  :closedeyes:

Akira



Machloj


kempler


Kury Nas pogryzą, Raptory zeżrą....

KrzychuP

Wrocław przez noc zamienił się i zamienia się nadal w Zakopane, albo nawet w Zasypane i Zawalone (śniegiem) XD

Machloj

to w Krakowie na szczęście słońce świeci i śnieg się od razu roztapia  8)

lolek


KrzychuP


lolek


OxyOne

Wychodzę na balkon i Berlin leży mi u stóp. Przy dobrej widoczności mogę podziwiać całą panoramę. Tu jest Funkturm, wieża radiowa w dawnym Berlinie Zachodnim, a tam Fernsehturm, wieża telewizyjna na wschodzie. Jak jadę do miasta, mijam szpital, w którym w 1927 roku przyszedłem na świat, a po prawej jest jezioro, gdzie pierwszy raz skoczyłem z pięciu metrów do wody. Mieszkaliśmy na Ackerstraße, ale bardzo krótko. Naprawdę całe dzieciństwo spędziłem na Liesenstraße, na Weddingu.
Ale muszę powiedzieć coś o swoich rodzicach. Pochodzili z Poznańskiego, czyli z tak zwanej ,,Pyrkowizny". Mój ojciec opuścił swoje rodzinne strony już w 1908 roku, państwa polskiego jeszcze nie było. I przyjechał do Berlina. Nie tyle za chlebem, po prostu widział tutaj większe szanse. Przez pierwszy okres kształcił się, zrobił maturę. Ale nie starczyło, żeby gdzieś tam na uniwersytet... Trzeba było z czegoś żyć, więc pracował jako malarz. A kiedy miał już tyle lat, że chciał znaleźć sobie żonę, to znowu pojechał w rodzinne strony. Ale najpierw była jeszcze wojna, pierwsza wojna światowa. Ojciec normalnie poszedł do wojska, co mu wcale nie przeszkadzało trwać przy świadomości swojego polskiego pochodzenia. Dwa razy był ranny, ciężko ranny, uznany potem za inwalidę wojennego.
Mama pochodziła z okolic Pleszewa. Za czasów niemieckich istniał nawet powiat pleszewski, ale za polskich czasów został połączony z Jarocinem. W Pleszewie nie było już starostwa, bo Jarocin miał lepsze położenie kolejowe. Od Pleszewa na wschód, siedem i pół kilometra, mieszkali rodzice mojej matki. Miejscowość nazywa się Tursko. Święte miejsce, bo podobno ukazała się tam Matka Boska. A do Prosny, do byłej granicy między Prusami a Rosją, czyli Kongresówką, od dziadusia były może trzy kliometry. Nad Prosną dziaduś miał łąki. Tam się jeździło, ja w Prośnie jako dzieciak nóżki moczyłem. I z lat trzydziestych pamiętam, że między ludnością z Poznańskiego i ludnością z Kongresówki były jeszcze antagonizmy. Dla tych z Kongresówki Poznaniaki to były Szwaby, a na odwrót ci z Kongresówki – ,,bose Antki". Do wybuchu wojny istniały takie antagonizmy. Aż się wierzyć nie chce, ale chyba dzisiaj też tu i ówdzie można się z tym spotkać. Jedni myślą, że są z lepszej gliny, bo są stamtąd.
My wszyscy przyszliśmy na świat tutaj, w Berlinie. Było nas troje. Ja jestem najmłodszy. Siostra się urodziła w 1919 roku, brat w 1922, a ja w 1927. Moje najwcześniejsze wspomnienie? Co roku na wakacje jeździło się do Polski, do rodziny. Pamiętam, że siostra mojej matki śpiewała mi taką piosenkę: ,,W garnku dziura, miły Romciu – to zalep..." Leżeliśmy w łóżku, ona śpiewała. Miałem dwa lata, a może jeszcze mniej. Wcześniejszych rzeczy nie pamiętam. A potem przypominam sobie już okres, kiedy jeszcze nie chodziłem do szkoły. W domu mówiliśmy po polsku, ale jak wyszedłem na ulicę, to z chłopakami trzeba było po niemiecku. Wiadomo, dziecko się nie uczy, tylko słyszy i umie. Nie wiem, jak długo przyswajałem sobie niemiecki od chłopaków na ulicy. Jak pamięcią sięgam, zawsze byłem dwujęzyczny.
Na imię mam Bolko. Nie Bolesław, tylko Bolko. Moi rodzice chyba nie znali historii tego imienia. A jest to najprawdopodobniej pierwotna forma i dopiero z Bolka zrobiono Bolesława. W każdym razie imię Bolko było w niemieckim Stammbuchu i moi rodzice je stamtąd wzięli. No, jest w spisie, to się nikt nie przyczepi, a jak pojedziemy do Polski, to tam też będzie pasować. A nazywam się Kliemek, nazwisko pisze się przez ,,ie". Mój ojciec miał czworo rodzeństwa, był najstarszy, i nosił nazwisko Kliemek przez ,,ie". Następnych troje dzieci nazywało się Klimek bez ,,e", a ostatnie dziecko ani tak, ani tak, tylko Klemens. Ja to sobie tak tłumaczę – mój dziaduś, ojciec mojego ojca, był – jak to w państwie pruskim – człowiekiem posłusznym. Jak urzędnik coś powiedział, to nie on protestował. Przypuszczam, że urzędnik stanu cywilnego w dawnym pruskim Rokutowie (bo tak się nazywała miejscowość, gdzie był urząd stanu cywilnego) był Niemcem. A dziaduś na pytanie, jak się nazywa, odpowiedział Klimek. Urzędnik pomyślał sobie – jak by było tylko przez ,,i", to mówiłoby się Klymek, musi być ,,ie". I tak napisał. Gdzieżby dziaduś się z nim sprzeczał! Ale kolejne dzieci miały nazwisko przez samo ,,i". A dziaduś był ten sam, i urząd ten sam. Najprawdopodobniej nowy urzędnik stanu cywilnego był Polakiem. A przy tym ostatnim dziecku, które nazywało się Klemens, był widocznie pijany. Zresztą to była dziewczyna, wyszła za mąż i już tego Klemensa nie było. Ród Klimków, trzeba wiedzieć, pochodził z Poznańskiego. Stary Klimek, ojciec mojego dziadka, czyli mój pradziad, miał siedemnaścioro dzieci, szesnastu chłopaków i tylko jedną córkę.
Moi rodzice w każdym razie poczuwali się do tradycji kultury polskiej i zawsze pielęgnowali ją jako coś najważniejszego. W domu mówiliśmy po polsku, chociaż i ojciec, i matka dobrze znali niemiecki. Urodzili się w Poznańskiem, chodzili do niemieckiej szkoły, bo polskich nie było. A w niemieckiej szkole tylko religia była w języku polskim, wszystkie inne przedmioty normalnie, po niemiecku. Tak że rodzice mówili poprawnie po niemiecku – może nie używali gwary berlińskiej, ale to jest coś innego. A ja wstydziłem się mówić do mojej matki po niemiecku, nie mogło mi to przejść przez gardło. Z ojcem nieraz gadaliśmy po niemiecku, bo może jemu było wygodniej i mnie było wygodniej, ale z matką nigdy. Czasem mogło to być nawet niegrzeczne, jak przychodzili Niemcy, a ja z mamą tylko po polsku. Ale inaczej nie mogłem sobie naprawdę tego wyobrazić. Nie tylko, jak jeszcze hitlerowców nie było. I za Hitlera, i nawet jeszcze podczas wojny... Jak wojna wybuchła, to w naszym otoczeniu wszyscy wiedzieli, że jesteśmy polską rodziną. I muszę powiedzieć, że na Weddingu ani ja, ani rodzice nie mieliśmy ani jednego przypadku, żeby ludzie byli do nas wrogo nastawieni. Za mną łobuzy nieraz wołały Polacke, ale to całkiem co innego.
A więc poczucie polskości. Ale ja zawsze dodaję, że bez nacjonalizmu. Dla mnie nacjonalizm, każdy nacjonalizm, jest paskudny. Od nacjonalizmu do szowinizmu jest tylko malutki krok, a szowinizm uważam za wyjątkowo obrzydliwy. Najobrzydliwszy natomiast jest antysemityzm. Musimy pamiętać, co antysemityzm spowodował, a szczególnie w tym kraju, w którym żyjemy. Mam więc wewnętrznie absolutną niechęć do nacjonalizmu, bo może być on pierwszym krokiem w takim kierunku. Podkreślałem to wobec dzieci i wnuków, ale też i wobec otoczenia, w którym się kręciłem – a moje otoczenie było zawsze polonijne. Może niejeden sobie pomyślał – co to za przyjaciel Żydów! Ale przecież chodzi o to, żebyśmy nie dopuścili już nigdy do takiego zwyrodnienia.
Przed wojną w naszym otoczeniu nie było Żydów, a jeżeli byli, to ja o tym nie wiedziałem. Dopiero podczas wojny wprowadzono tę gwiazdę. Nie miałem też żydowskich kolegów. Na rogu Fennstraße i Müllerstraße stoi taki budynek i tam całe pierwsze piętro zajmował sklep. Należał do Żyda, który nazywał się Stein i sprzedawał materiały. Moja matka była z zawodu krawcową i tanio u niego kupowała. Mieli syna, mniejszego ode mnie, i moja matka zawsze zachwycała się, jakie to mądre dziecko. Ja dopiero o wiele później zrozumiałem, że nie wypuszczali go na ulicę do innych dziećmi, bo się o niego bali. Stale był z dorosłymi i na pewno wyprzedzał równieśników. A na Liesenstraße numer 10 – teraz tego domu już nie ma – taka ,,antyhitlerówka" miała sklep z papierosami. Schramm się nazywała, Anna Schramm. Strasznie nienawidziła hitlerowców, szczególnie za antysemityzm. Chłopcy, jak chcieli zapalić, to chodzili do niej i opowiadali na przykład, że znowu jakiegoś Żyda... Tuż obok jest cmentarz świętej Jadwigi i zza muru widać było ogromną figurę Jezusa. Anna Schramm, jak zeszło na temat Żydów, komentowała: Hier schreien sie: Jude raus!, ,,Oni tu krzyczą: Precz z Żydami!" , pokazywała na Jezusa i mówiła: ,,Da steht doch einer!", ,,A tam przecież jeden stoi!" Cięta była. Takie rzeczy też się zdarzały.
Pamiętam ,,noc kryształową". Do dzisiaj, kiedy tamtędy przejeżdżam, zawsze sobie przypominam tego 9 listopada 1938 roku. A właściwie ósmego, ósmego się to zaczęło. Moja siostra pracowała wtedy Am Bahnhof Börse, przy dzisiejszym Hackescher Markt, który za czasów NRD-owskich nazywał się Marx-Engels-Platz. Kiedyś była tam giełda berlińska i dlatego dworzec nazywał się Börse. U góry był dworzec, na dole sklepy, a moja siostra pracowała jako sprzedawczyni w sklepie ze słodyczami. Tego dnia umówiła się z koleżankami, że po pracy pójdą gdzieś na ubaw. Mama szybko uszyła jej bluzkę. ,,Zawieziesz Zosi". Wiadomo, dostałem pieniądze na tramwaj, ale pobiegłem pieszo, a za te pieniądze kupiłem sobie cukierki. Od Bahnhof Börse szedłem Rosenthaler Straße, lewą stroną. Po prawej stronie, Ecke Weinmeisterstraße, na rogu, był sklep: Uhren, Zegary, Baumann, sklep żydowski. Od Rosenthaler Straße do Oranienburger Straße była stara berlińska dzielnica żydowska, tak zwany Scheunenviertel. Właśnie tam widziałem, jak wybijali szyby. Przystanąłem, przypatrywałem się. Potem przyjechał taki trzykołowy pojazd, Tempo-Wagen, i na ten wózek ładowali te Standuhren, stojące zegary.
Przyszedłem do domu, opowiedziałem, co widziałem. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że w Paryżu 17-letni Żyd Grynszpan zastrzelił niemieckiego dyplomatę vom Ratha. I to rzekomo miał być odwet. Ale to nie było tak, żeby sami ludzie... To było zorganizowane. Mieliśmy wtedy jeszcze – bo to przecież był 38 rok – parę żydowskich domów towarowych: Wertheim, Hermann Tietz, dzisiejszy Hertie. Na przykład u Tietza nie wybijali szyb. A dlaczego? Bo Tietz, właściciel, był obywatelem szwajcarskim. Jak by mu wybili, musieliby zapłacić. A więc było to organizowane. Na Oranienburger Straße jest synagoga. Też ją podpalili, ale policjant, który miał tam rewir, zobaczył to, przegonił podpalaczy i wezwał straż pożarną... Synagoga nie spłonęła w 1938 roku, spłonęła dopiero w 1943 roku przez brytyjskie bomby. Policjant nazywał się Krützfeld i nawet nie wyrzucili go z policji! W dużych sklepach żydowskich wybijali szyby. Hermann Tietz to był największy koncern. A największym domem towarowym był Karstadt am Hermannplatz, dziesięciopięterowy. Przy Brunnenstraße na rogu Invalidenstraße stał jeszcze jeden: Held, i ten dom się spalił. Ale Hermanna Tietza nie podpalali. W Berlinie było ponad dziesięć domów towarowych Hermanna Tietza. A potem przemianowali je na Hertie.
Te akcje bojkotu przeprowadzali ludzie z SA, to oni pisali Jude raus! Juda verrecke! ,,Nie kupujcie!" i tak dalej. A potem, w 35 roku, wprowadzone zostały tak zwane prawa norymberskie i rzeczywiście stworzono dwa gatunki obywateli. W Nürnberger Gesetze można przeczytać: Reichsbürger ist nur der Staatsangehörige deutschen oder artverwandten Blutes... czyli ,,Obywatelem Rzeszy jest tylko obywatel krwi niemieckiej lub pokrewnej". Wszyscy lekarze powinni ryknąć śmiechem. Bo od 1902 roku wiemy, że ani w krwi nie ma narodowości, ani w genach nie ma narodowości, że sprawa narodowości to opcja każdego człowieka. Ale wtedy, ponieważ Żydzi nie byli ani ,,krwi niemieckiej", ani ,,pokrewnej", nie traktowano ich jako Reichsbürger (obywateli Rzeszy) tylko Staatsangehörige (obywateli państwa). To były dwie kategorie ludzi. Nie mogli zostać urzędnikami państwowymi, bo we wszystkich ustawach o urzędnikach mowa była tylko o Reichsbürger. W ten sposób w 35 roku z urzędów państwowych wyeliminowano wszystkich Żydów.
Jestem przekonany, że większość ludzi w Niemczech to nie byli antysemici. Ale chcę jeszcze wrócić do Steinów. Wyjechali w 38 roku z Berlina, jeszcze przed ,,nocą kryształową". Nie wiedzieliśmy dokąd, prawdopodobnie do Ameryki. Większość Żydów miała duże trudności, żeby dostać zezwolenie na wyjazd, ale to nie było tak, że nikt nie wyjechał. A sklep Anny Schramm przetrwał do końca wojny. Nie, nie do końca, bo ten budynek na Liesenstraße 10 spłonął, zdaje się, w 1944 roku. Wielu Żydów, obywateli polskich musiało opuścić Niemcy, między innymi Reich-Ranicki. Był w getcie w Warszawie, potem polska rodzina go przechowała. Tu w Berlinie na działkach ludzie ukrywali Hansa Rosenthala, tego Żyda, który potem był takim popularnym artystą rozrywkowym w telewizji. Takich Rosenthalów nie było wielu, ale byli. To nie była prosta sprawa przechowywać Żydów, a stracha wszyscy mieli...
Moja rodzina była katolicka, wiadomo. Ale ojciec nie zmuszał nas, żebyśmy chodzili do kościoła. Do pierwszej komunii, no tak. Całe polskie życie katolickie rozgrywało się w kościele na Gartenplatz. A Gartenplatz pierwotnie nazywał się Galgenplatz, Plac Szubienicy, bo dawniej stała tam szubienica, na której wieszali skazanych na śmierć. Potem szubienica została zniesiona i Galgenplatz przemianowano na Gartenplatz czyli Plac Ogrodowy, żeby to poszło w zapomnienie. I wtedy znalazł się bogaty facet, który się nazywał Kreuz czyli Krzyż. Dał kupę pieniędzy na budowę kościoła. Dlatego też ten kościół długie lata nazywał się Kreuzkirche, kościół Krzyża, a dopiero potem St.-Sebastian-Kirche, kościół św. Sebastiana. Ale ludzie – ja pamiętam – długo jeszcze mówili Kreuzkirche. Poniżej wieży z krzyżem, może dwa metry od góry, był tam na boku dodatkowy krzyż na pamiątkę tego Kreuza.
Polskiej parafii nie było. W Berlinie mieliśmy dwa skupiska Polaków. Jedno w okolicy dzisiejszego Ostbahnhofu, Dworca Wschodniego, który kiedyś nazywał się Schlesischer Bahnhof, Dworzec Śląski. Dopiero po drugiej wojnie światowej został przemianowany. Drugie takie skupisko było na Moabicie. Kiedyś była tam Meierei Bolle czyli mleczarnia Bolle, a mogłeś tam być zatrudniony tylko wtedy, jak byłeś katolikiem. Musimy wiedzieć, że Berlin był ewangelicki, a katolicy zawsze stanowili tu mniejszość. Polacy mieli więc jako katolicy większą szansę dostać robotę. Była jeszcze jedna firma, w której zatrudniali tylko katolików – dzisiejsze C&A, czyli firma Brenninkmeijer. W każdym razie na Moabicie osiedlało się bardzo dużo Polonusów. I chodzili do kościoła św. Pawła, St.-Paulus-Kirche, tam była nauka i pierwsze komunie... Ale to nie była polska parafia. Mieszkał tam, na Paulstraße krawiec, który szył dla mnie Anzug, ubranko na komunię. Ojciec już potem do kościoła nie chodził, chociaż wtedy też panował pogląd, że Polak to katolik. On był przekonany, i ja też doszedłem do tego przekonania, że wszystkie religie zostały po to wymyślone przez ludzi, żeby panować nad innymi ludźmi.
No więc mieszkaliśmy na Weddingu, na ,,czerwonym Weddingu". Niektórzy sądzą, że to znaczy komunistyczny. Ale Wedding był socjaldemokratyczny. Tylko Kösliner Straße była rzeczywiście komunistyczna. Tam, gdzie kiedyś był zameczek Wedding, przy Weddinger Straße. Od majątku tego szlacheckiego rodu von Wedding pochodzi nazwa całej dzielnicy. Zanim hitlerowcy doszli do władzy, odbywały się tam od czasu do czasu demonstracje. Komuniści demonstrowali, hitlerowcy demonstrowali, a potem się lali. My mogliśmy przyglądać się z balkonu. Ale socjaldemokraci byli większością. Kiedyś, już Hitler był u władzy, na tamtejszym Nettelbeckplatz koło Bahnhof Wedding Goebbels chciał przemawiać. Już nawet zaczął gadać, ale go stamtąd wypędzili. To mogło być związane z komunistami.
Powyższy post wyraża jedynie opinię autora w dniu dzisiejszym. Nie może on służyć przeciwko niemu w dniu jutrzejszym, ani każdym innym następującym po tym terminie.

[/url]

OxyOne

Chłopcy, z którymi się bawiłem na ulicy, to byli Niemcy. Do szkoły zacząłem chodzić w 1933 roku, już za Hitlera. Po Ostern, czyli po Wielkanocy, bo wtedy rok szkolny się zaczynał po feriach wielkanocnych. Dopiero potem to zmieniono. Rodzice nie dawali mi żadnych wskazówek, jak mam się zachowywać, gdyby mnie ktoś źle traktował jako Polaka. Wiedzieli, że za Polacke paru dostało po buzi. Wszyscy, no, prawie wszyscy byli dla mnie bardzo mili, bo chcieli być raczej moimi kolegami, a szczególnie maluchy. Jak większy mniejszego pobił, to zaraz dostał ode mnie. Jak to wśród dzieci. W klasie, do której chodziłem, nie było ani jednego chłopaka pochodzenia polskiego. Ale jeden nauczyciel, chociaż był Niemcem, mówił po polsku i wiedział, że ja pochodzę z polskiej rodziny. Mieliśmy z nim Zeichnen und Werken, rysunki i roboty ręczne. Nazywał się Heim. Raz wszedł do klasy, przywitał się i powiedział po polsku: ,,Proszę siadać". Ja usiadłem, reszta stała. Czy koledzy dawali mi odczuć, że jestem kimś innym? Ja sam odczuwałem pewną różnicę, bo byłem absolutnie przekonany, że jestem od nich przynajmniej trochę lepszy. Byłem przecież dwujęzyczny!
Nauczyciele musieli witać dzieci, mówiąc ,,Heil Hitler!", ale nie wszyscy byli tacy skrupulatni. Jeden zawsze zaczynał od ,,Heil Hitler" i zaraz dodawał Und der Herr, unser Gott, sei uns freundlich und fördere das Werk unserer Hände, ja das Werk unserer Hände wolle er fördern. Amen – ,,A dobroć Pana Boga naszego niech będzie nad nami! I wspieraj pracę rąk naszych, wspieraj dzieło rąk naszych! Amen". Za moich czasów w szkole była jeszcze kara chłosty. Dziewczyny dostawały tzw. łapy, a my, chłopcy – po tyłku. Jeden nauczyciel miał taki dryg, że obojętnie, czy dwa razy uderzył, czy dziesięć, zawsze trafiał w jedno miejsce. Kiedyś też dostałem, niesłusznie. Moja matka poszła na drugi dzień do szkoły, oczywiście do dyrektora. A dyrektor to był hitlerowiec, i to tęgi hitlerowiec, wysokiej rangi. Przyszedł jeszcze jeden nauczyciel i powiedział, że ja w domu jestem wychowywany w duchu antyhitlerowskim. A na to dyrektor, ten hitlerowiec: ,,Proszę tutaj politycznych spraw nie wyciągać. Nie chcę w ogóle tego słyszeć!" I to w szkole niemieckiej za czasów Hitlera! Potem ten nauczyciel już się nie czepiał, chociaż wszyscy wiedzeli, że jestem polskiego pochodzenia. W szkole niemieckiej uczyłem się jak wszystkie niemieckie dzieci. A polskiego najpierw w domu, a potem w szkółce ,,Oświata".
W dzielnicach, gdzie było więcej polskich dzieci, wynajmowano salkę z tyłu jakiejś restauracji i tam odbywały się lekcje. Raz w tygodniu, dwie godziny. Moim nauczycielem był wtedy Jan Boenigk, a moja pierwsza szkółka mieściła się w restauracji na Feldstraße. Chodziłem tam z mojej Liesenstraße tą Gartenstraße w górę. Nauczyciel udzielał lekcji dzieciom od lat 6 do lat 14, jednocześnie, w tym samym pomieszczeniu. W 1933 roku miałem 6 lat. Po Wielkanocy zacząłem chodzić do niemieckiej szkoły, a raz w tygodniu po południu do tej restauracji. W grupie było może 25, 30 dzieci. Czego się uczyliśmy? Jak się znało niemiecki alfabet, trzeba było się jednak nauczyć polskiego abecadła. No i ortografii. A niektóre rzeczy pamiętam do dzisiaj. Te trzy wyjątki: pszczoła, pszenica i... kształt. Mieliśmy też literaturę, wiersze. I trochę historii. Potem z jakichś względów szkółka została przeniesiona na Hochstraße, też do restauracji. Niemieckiej, oczywiście. A w 1939 roku Towarzystwo Szkolne ,,Oświata" wynajęło szkołę na Mariannenplatz. Nauczyciele mogli sprawniej prowadzić lekcje, ale dzieci z całego Berlina musiały tam dojeżdżać. Ja na Mariannenplatz jechałem ponad godzinę. Niedaleko tej szkoły był Dom Polski, przy Dresdener Straße 52. Chodziłem tam, wiersze recytowałem, grałem w teatrze. A dzisiaj śladu tam nie ma, nawet ten kawałek ulicy został zlikwidowany. To była własność państwa polskiego.
Ponieważ byłem artystycznie utalentowany, recytowałem wiersze na różnych świętach w Domu Polskim na Dresdener Straße. W Domu Polskim codziennie się coś działo. Wtedy w Niemczech wszystkie organizacje młodzieżowe zostały już zlikwidowane, funkcjonowało tylko Hitlerjugend. Harcerzy niemieckich też już nie było, ale polskie harcerstwo było – w Domu Polskim. Poszedłem tam nawet, zobaczyłem harcerzy w tych mundurkach. Już wtedy miałem awersję do mundurów. Nawet jak były wojskowe parady i wszyscy szli popatrzeć, w ogóle mnie to nie interesowało. Od dziecka nie lubiłem mundurów, chyba przez ojca. Był cięty na wojskowość, pewnie z powodu tych ran w czasie w pierwszej wojny światowej. Dwa razy był ranny, w Serbii, a potem pod Verdun. Kiedy wyszła ta książka Im Westen nichts Neues, ,,Na Zachodzie bez zmian", ojciec stał się wielkim zwolennikiem Remarque'a. I w domu też ją mieliśmy. Ale ja byłem wtedy za młody i za głupi, dopiero po drugiej wojnie światowej ją przeczytałem. I doszedłem do wniosku, że ja – po moich wojennych doświadczeniach – też bym taką książkę napisał. Ale już jest napisana, tak że nie ma co. Ojciec mnie nie namawiał na tych harcerzy i drugi raz już tam nie poszedłem. Zresztą harcerstwa nie kojarzyłem nawet specjalnie z Polską. My, w Berlinie nabijaliśmy się z nich, mówiliśmy na nich Harzer Käse, ser harceński.
A więc ojciec był inwalidą wojennym. Dzięki temu miał dużo czasu, żeby zająć się sprawami polonijnymi. Zaraz po pierwszej wojnie światowej nie tylko w Berlinie, ale i w innych częściach Niemiec, coraz więcej ludzi polskiego pochodzenia próbowało się zorganizować. I rzeczywiście, w 1922 roku powstał Związek Polaków w Niemczech. Na samym początku był spór, gdzie ma być centrala. Bo Polacy z Prus Wschodnich chcieli stworzyć ją u siebie, ci ze Śląska Opolskiego myśleli, że będzie w Opolu, a ci z Zagłębia Ruhry – tam. A potem jednak centrala powstała w Berlinie, w stolicy, chociaż nie było to największe skupisko Polaków. Mój ojciec był jednym z pierwszych członków Związku, wstąpił zaraz w 22 roku, miał legitymację poniżej numeru sto. Jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej istniał Związek Polaków w Prusach Wschodnich. To właśnie jego przedstawiciele najbardziej przyczynili się do utworzenia Związku Polaków w Niemczech. Najlepszy przykład to chyba Baczewski.
Jan Baczewski pochodził z Prus Wschodnich, urodził się parę kilometrów od tej miejscowości, która historycznie ma dwie nazwy – Grunwald i Tannenberg. Państwo pruskie zostało zlikwidowane przez aliantów dopiero po drugiej wojnie światowej. Chociaż Rzesza Niemiecka istniała od 1871 roku, istniało też państwo pruskie, które miało swój parlament. Tam, gdzie dzisiaj urzęduje parlament berliński, Abgeordnetenhaus, znajdowała się siedziba pruskiego parlamentu. I w tym pruskim parlamencie Jan Baczewski był przez dwie kadencje posłem mniejszości polskiej. Wtedy przeprowadził się ze swoich stron, z Prus Wschodnich, tutaj, do Berlina. Ale znacznie większe zasługi położył na niwie nauki języka polskiego. Zdecydowanie popierał ,,Oświatę", chociaż to towarzystwo istniało już dawniej. Baczewski umożliwił funkcjonowanie placówek ,,Oświaty" na terenie całych Niemiec. Poza tym stworzył – o czym mało kto wie – pierwsze gimnazjum polskie w niemieckim Bytomiu. Bodaj w 36 roku. Drugie polskie gimnazjum powstało później w Kwidzynie. Moi rodzice bardzo chcieli, żebym po czterech klasach szkoły powszechnej poszedł do tego gimnazjum. A gdzie mnie tam było z Berlina do Kwidzyna?! Rewolucję w domu zrobiłem i nie pojechałem. Wolałem zostać w Berlinie i dalej chodzić do szkółki. Mówiliśmy ,,szkółka Oświata". I właściwie miałem szczęście, bo losy tych z Kwidzyna nie były najweselsze.
W 1938 roku odbył się w Berlinie przy Friedrichstraße wielki zjazd i mój ojciec jako jeden z nielicznych dostał tak zwaną ,,Odznakę Wytrwania". Kiedyś w tym budynku na Friedrichstraße mieścił się Zirkus Busch. Był to nie tylko cyrk wędrowny, ale miał też swoją siedzibę w Berlinie. Potem ją zlikwidowali i założyli tam słynny teatr lekkiej muzy, Friedrichstadtpalast. Właśnie w tym budynku odbywał się zjazd Związku Polaków w Niemczech i tam ojciec dostał ,,Odznakę Wytrwania". Ojciec był skarbnikiem całego rejonu berlińskiego i u nas w domu leżały akta wszystkich członków. Związek Polaków w Niemczech został rozwiązany z wybuchem wojny. Były aresztowania, tych najlepszych wzięli zaraz do więzienia Gestapo na Prinz-Albrecht-Straße... Wojna wybuchła 1 września, w piątek, i tata postanowił zaraz spalić te wszystkie papiery, u nas, w piecu kaflowym na Liesenstraße 15. Tylko jednej rzeczy nie spalił – legitymacji ,,Odznaki Wytrwania". Ale nie chcieliśmy jej trzymać w Berlinie. Ciotka, siostra mojej matki, ta, która mnie uczyła ,,W garnku dziura, miły Romciu", mieszkała w Bydgoszczy. I moja matka tam tę legitymację zawiozła. Schowali ją pod futryną nad drzwiami do pokoju, deseczkę przymocowali. Kto wie, może przypadkiem tkwi tam do dzisiaj.
W latach trzydziestych ważną postacią wśród niemieckiej Polonii był Maksymilian Golisz. Pochodził ze Sztumu, wyjechał stamtąd i chyba zatrzymał się na krótko w Szczecinie, a potem mieszkał w Berlinie, gdzie działał w ,,Oświacie" i Związku Polaków w Niemczech. Prawdopodobnie zwerbowała go Dwójka, polski wywiad, a jego partnerem był pracownik Konsulatu Generalnego w Szczecinie. Po wybuchu wojny Golisza wsadzili do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Był tam bodaj dziewięć miesięcy, potem go wypuścili i wzięli do wojska. Był obywatelem niemieckim, nawet urodził się jako taki, bo Polski wtedy nie było. Sztum leżał zresztą i po pierwszej wojnie w części należącej do Prus Wschodnich (chociaż de facto były to Prusy Zachodnie, czyli Pomesanien, Pomezania).
W Sztumie warunki były trudne, tak więc chciał przenieść się do centrum Rzeszy. Przyjechał do Berlina, bo tu była centrala Polonusów i ,,Oświata". Mieszkał w pobliżu Dresdener Straße, gdzie był Dom Polski. To właśnie on przeforsował, że nauka polskiego przeniosła się z knajp do szkoły, to była jego największa zasługa. A sam rozpoczynał jeszcze jako nauczyciel w restauracji. Potem jeździł po całej Rzeszy, między innymi też do Szczecina. Nigdy nie był antyniemiecki. ,,To nie są nasze sprawy, my tutaj mamy swoje związki, działamy, uczymy"... Nikt go więc o nic nie podejrzewał, ani wówczas, ani później, kiedy już dowiedzieliśmy się, że został skazany na śmierć, że już go nie ma. Niemcy, zdaje się, dopiero w 43 roku w tajnych dokumentach odkryli, że współpracował z polskim wywiadem. Z wojska zabrali go do więzienia i w Brandenburgu nad Hawelą został skazany na śmierć. Żona mogła go odwiedzić na krótko przed wykonaniem wyroku. W rozmowie z nią powiedział, że tych dwóch synów – bo mieli dwóch synów – ma wychować na dobrych Polaków. Został ścięty. Czy był współpracownikiem Dwójki, czy nie był, to mnie ani ziębi, ani parzy. Mógł nawet i być. Dla mnie pozostanie on przede wszystkim polskim patriotą.
Jak już wspomniałem, moim nauczycielem był Jan Boenigk, który mieszkał na Edinburger Straße 29, a pochodził z Olsztyna. Miał tam pewne kłopoty jako Polak, mimo że nosił tak czysto niemieckie nazwisko. Zresztą w tamtych stronach Polakom było trudniej niż w Berlinie. Najpierw wyjechał do Sztumu. Tam poznał swoją żonę, z którą przyjechał do Berlina. Ponieważ był nauczycielem, uczył w szkółce i oczywiście był energicznym działaczem Związku Polaków w Niemczech. A jego trzej synowie, urodzeni tu w Berlinie, byli bez imion. Pierwszy miał mieć na imię Tadeusz. W urzędzie stanu cywilnego chcieli zapisać Thaddäus, ale Boenigk się nie zgodził. Nie. Będzie bez imienia. Drugiemu dali na imię Jerzy. Jercy? To Georg? Nie. Trzeci miał być Zbigniew, a to imię nie ma niemieckiego odpowiednika. Chłopcy dostawali więc świadectwa jako Boenigk I, Boenigk II, Boenigk III. Dopiero po wojnie w Polsce mogli sobie oficjalnie wpisać te imiona. Boenigk był bardzo serdecznym przyjacielem moich rodziców, nie było tygodnia, żeby się nie spotkali.
Przed wojną polska ambasada w Berlinie mieściła się na Kurfürstenstraße. Na tej posesji, która jest ciągle własnością państwa polskiego, nie ma dzisiaj już nic. Wtedy urzędował tam ambasador, hrabia Józef Lipski, pierwszy i ostatni polski ambasador w Niemczech w okresie międzywojennym. Kiedy w 1935 roku zmarł Piłsudski, w ambasadzie odbyła się uroczystość żałobna. I moja matka zabrała mnie tam, chociaż jeszcze byłem pętak. Usiedliśmy gdzieś w połowie sali. Jakaś mównica stała, Lipski gadkę wstawiał, można było wpisać kondolencje do wyłożonej księgi. A miejsce w pierwszym rzędzie zajął Adolf Hitler. Wpisał się, coś powiedział. Tuż za nim siedział Boenigk. Do 1939 roku Polska i Niemcy były państwami zaprzyjaźnionymi, minister Beck często tutaj przyjeżdżał. Chodziło o umowę w sprawie mniejszości, ale to odwlekano. W Lidze Narodów były próby ustalenia formuły prawnej, co to jest mniejszość, ale to też nie zostało doprowadzone do końca. Do dzisiaj nie mamy takiej międzynarodowej umowy. Hitler wystąpił z Ligi Narodów, bo traktat wersalski był traktatem zwycięzców. Ale ja nie znam innych traktatów jak tylko traktaty zwycięzców. Zresztą wtedy była jeszcze przyjaźń, Piłsudski, Hitler, Śmigły-Rydz itd. To zepsuło się krótko przed wojną. Aczkolwiek w Niemczech przygotowania rozpoczęły się znacznie wcześniej. W okresie przedwojennym Volksbund für das Deutschtum im Ausland, VDA, czyli Narodowy Związek Niemców za Granicą, organizował dla młodych Niemców niby wakacje, niby wycieczki. A chodziło o to, żeby pewne rzeczy wbijać im do głowy – że mogą przyjść takie czasy, że oni będą prześladowani i trzeba będzie się bronić... I potem w Polsce ci młodzi Niemcy zakładali tzw. Heimwehr czyli Obronę Domową.
Na wakacje letnie 1939 roku pojechaliśmy do Polski, ojciec, matka, siostra i ja. Mieliśmy wracać do domu pod koniec szkolnych ferii. 1 września to był piątek, a ja miałem w poniedziałek, 28 sierpnia pierwszy dzień szkoły. Chcieliśmy więc jechać w sobotę, 26 sierpnia, najpóźniej w niedzielę, 27. Tymczasem moja siostra poznała tam jakiegoś porucznika i umówiła się z nim na randkę. A w Polsce ogłoszono już mobilizację, autobusy nie kursowały. Poszła na przystanek, a tu nic. Przejeżdżał wóz straży pożarnej, taki zwyczajny, z drabiną, i wiózł jakichś ludzi do koszar. Zatrzymali się i zabrali dziewczynę. W drodze do Pleszewa opowiadała im, że jest z Berlina i przyjechała na wakacje. Należała już wtedy do Związku Polaków w Niemczech i miała legitymację z rodłem, tym geometrycznym symbolem biegu Wisły. W Pleszewie weszła jeszcze do ciotki, a potem poszła na spotkanie z porucznikiem. A tam ją aresztują! Widocznie ktoś doniósł, że może szpieg... Na policji wspomniała, że jest członkiem Związku Polaków w Niemczech i pokazała legitymację. Policjant aż podskoczył: ,,To przecież pół swastyki!" Nawet on nie wiedział, co to jest znak rodła. W końcu jednak odwieźli ją do domu i na drugi dzień wyjechaliśmy.
Ale w Berlinie byliśmy dopiero we wtorek, bo do szkoły poszedłem w środę, trzy dni później. Z Pleszewa do Berlina trzeba było jechać przez Poznań. Na dworcu w Poznaniu spotkaliśmy Boenigka. Szedł pociąg osobowy, a pół godziny później pospieszny. Boenigk pojechał wcześniej osobowym. My dojechaliśmy do Berlina, a on nie. Nasz pociąg wyprzedził ten osobowy, przez granicę przejechaliśmy, Zbąszyń – Zbąszynek. A on już nie dojechał. Mieliśmy kontakt z jego żoną – nie przyjechał. Wrócił dopiero w październiku, przyszedł do nas, bo do siebie do domu nie chciał. Nie wiadomo było wtedy, jak długo potrwa ta wojna. Nie wiedzieliśmy też, czy nasz dom był obserwowany. Co z tym Boenigkiem robić? Jakieś trzy, cztery tygodnie przemieszkał u znajomego Niemca.
Koleżanka mojej matki była szefową hotelu na Friedrichstraße, a właścicielem hotelu był Niemiec, Otto Kutzner. Pochodził z Poznania, ale nie mówił po polsku. Kiedy w 1918 roku powstała Polska, jego rodzina wyjechała do Berlina. On nie był antypolski, tylko po prostu Niemiec. Do tego hotelu wysłaliśmy Boenigka. Ale Otto Kutzner miał młodszego brata Fritza, który przed wojną poszedł do policji. Jak naziści w 33 roku doszli do władzy, Göring stworzył najpierw Geheimes Staatspolizeiamt (a więc skrót GeStaPa), Urząd Tajnej Policji Państwowej, który potem przez Himmlera został włączony do Gestapo. Fritz Kuzner znalazł się więc w Gestapo. Odwiedzał swojego brata w hotelu, w którym ukrywał się Polak. I go nie wydał!
Potem Boenigk powiedział sobie – nie wiadomo, jak długo ta wojna będzie trwała, idę do domu. Na drugi dzień przyszło Gestapo i zabrali go do więzienia, a potem do Sachsenhausen. Był tam dziewięć miesięcy. Długi, długi czas nic nie mówił, jak tam było. A potem, ponieważ był obywatelem niemieckim, wzięli go do wojska. W Wehrpassie, książeczce wojskowej, miał wpis: Da fanatischer Pole, kann nicht zum Unteroffizier befördert werden, ,,Fanatyczny Polak, nie może awansować na podoficera". Nie mógł zostać nawet kapralem. Jako Obergefreiter, czyli starszy szeregowy, był potem pisarzem kompanii w Poczdamie. W 1945 roku trafił do niewoli sowieckiej i dopiero w 1947 roku wrócił do Berlina, gdzie była jego rodzina. Wyjechali do Polski i tam jego dzieci dostały oficjalnie imiona, jak się należy.
Czy wiedzieliśmy, co to było Sachsenhausen? Kiedy Boenigk był w obozie, mój ojciec zastanawiał się, co jego żona może zrobić, żeby jak najszybciej wyszedł. I kto mógłby nam w tym pomóc. Skontaktował się z Kutznerem, tym gestapowcem. I on podpowiedział, co ta żona ma napisać. Po dziewięciu miesiącach go wypuścili. A kontakt z Kutznerem utrzymywaliśmy dalej. Kiedy potem, w 43 roku, bomby zaczęły padać na Berlin, to kto pierwszy przyjeżdżał po każdym bombardowaniu na Liesenstraße? Fritz Kutzner. Czy dom stoi, czy żyjemy. A ja o każdej porze dnia i nocy mogłem nastawić antyhitlerowską radiostację. Tag und Nacht. Dla mnie najważniejszą rozgłośnią było BBC. Mądrze gadali. Słuchałem BBC z gestapowcem! Kara śmierci była za to. Ale kiedy w 43 albo 44 roku usłyszałem, że w obozach zrobili komory gazowe i gazują Żydów, nie uwierzyłem. Komory gazowe? Nie, to jest propaganda wojenna, pomyślałem. I do dzisiaj nie mogę tego zrozumieć. To byli ludzie? Ludzki rozum?
O obozach wiedzieliśmy. Tu, w Berlinie chłopcy mówili: Wenn du das nochmal sagst, dann kommst du nach Sonnenburg!, ,,Jak powtórzysz to jeszcze raz, to pójdziesz do Sonnenburga!" Słońsk był najstarszym obozem koncentracyjnym w Niemczech, trzy dni starszym od Dachau. Więc ten chłopak wiedział i ja wiedziałem, jako dzieci. Nie znaliśmy detali. Jeszcze w 40 roku przyszedł do nas kolega Boenigka. Był najpierw w Sachsenhausen, potem w Dachau. Został zwolniony, przyjechał pociągiem do Berlina. Matka dała mu jeść, ale nie mógł, bo... Miał niecałe 1,80 m wzrostu i ważył 48 kilo. Nie trzeba nic mówić. Ale przeżył tę wojnę. Od niego pierwszy raz usłyszałem, że wieszają ludzi na wiele godzin za wykręcone do tyłu ręce. Miesiącami śniło mi się, że mnie tak za ręce wieszają. To że maltretowali, wiedzieliśmy, ale takie detale nie mieściły się w głowie.
Powyższy post wyraża jedynie opinię autora w dniu dzisiejszym. Nie może on służyć przeciwko niemu w dniu jutrzejszym, ani każdym innym następującym po tym terminie.

[/url]

OxyOne

Ale wróćmy do 1 września. Hitler w południe miał przemówienie w Reichstagu. Nie w tym obecnym Bundestagu, bo przecież ten budynek był podpalony w 33 roku i nie został odbudowany. Kiedyś był tam okrągły plac, na środku stała Siegessäule, Kolumna Zwycięstwa, a po drugiej stronie była Krolloper, Opera Krolla. I w tym budynku za czasów Hitlera odbywały się posiedzenia parlamentu, tego niby parlamentu. Tam właśnie Hitler oznajmił, że Polacy zaatakowali w Gliwicach, i my odpowiadamy. Miałem wtedy dwanaście lat. Nasi sąsiedzi stali się nagle bardzo uprzejmi, pytali matkę o rodzinę, czy nic im się nie stało. W tej kamienicy na Liesenstraße mieszkało – cztery piętra czyli pięć kondygnacji razy dwa – dziesięć rodzin. Do wybuchu wojny nigdy tam nie wisiała Hakenkreuzfahne, flaga ze swastyką. Nikt nie wywieszał. W tym tygodniu przed 1 września, w sklepach nie można było już nic kupić. W niedzielę, 3 września, roznosili po wszystkich domach kartki żywnościowe i na te kartki już od poniedziałku można było kupić przydziały. Jeszcze pewne rzeczy nie były na kartki, chleb, kartofle. Ale masło, cukier... to wszystko było na kartki. I to można było kupować już od poniedziałku, 4 września. To znaczy, że kartki musiały być wcześniej przygotowane... Najprawdopodobniej jeszcze zanim Ribbentrop i Mołotow podpisali ten pakt.
Mogliśmy jeździć do rodziny w okupowanej Polsce, tym bardziej, że Poznańskie było włączone do Rzeszy jako Reichsgau Wartheland. Naszą rodzinę traktowali jak Polaków. Przynajmniej raz w miesiącu odwiedzałem ciotkę w Bydgoszczy, bo byłem Reichsdeutscher, czyli Niemiec z Rzeszy. Chodziło nam o to, żeby ciotka miała spokój. Moi rodzice ją utrzymywali, nie pracowała, nie musiała. Często tam bywaliśmy jako Reichsdeutsche i w związku z tym ani ciotce, ani kuzynowi nic się nie stało. W Bydgoszczy znałem też jedną niemiecką rodzinę, nazywali się Herzberg. Ojciec zginął w czasie marszu, kiedy we wrześniu 1939 roku Polacy wyrzucili Niemców z Bydgoszczy. A jego syn, Manfred Herzberg był w moim wieku. Miał urodziny 20 kwietnia, tak jak Hitler, no i zawsze coś od Hitlera dostawał... Ale wszyscy na niego mówili Piduś i on z dziećmi gadał normalnie po polsku. Wyjechali, jak wojna się skończyła. Manfred Herzberg jest teraz w Australii, a jego starszy brat Günter gdzieś w Niemczech Zachodnich. Od czasu do czasu piszą do mnie. Nigdy nie mieli do nas pretensji, że ich tatę zabili Polacy.
Ale w Poznańskiem bywały i inne historie. Na przykład taki wuj mojej matki – Ignac Graczyk, urodzony w 1900 roku, 27 stycznia, tak jak Kaiser Wilhelm, miał 18 lat, kiedy skończyła się pierwsza wojna światowa. Prowadził gospodarkę w Provinz Posen – tak nazywało się Poznańskie za czasów niemieckich. Jego brat Witek poległ na wojnie, dwóch braci było ciężko rannych. Ignac myślał, że zostanie na tej gospodarce. Ale w 1921 roku dostał normalne powołanie do wojska polskiego. I to mu się nie spodobało. Poszedł, wyjaśnia, że gospodarka, że brat poległ na wojnie, że dwaj bracia ciężko ranni... Nic. To on – do Niemiec. Gdzieś koło Piły przekraczał granicę i go złapali. Nielegalnie przez granicę, to może przed wojskiem... Wieźli go do Poznania, do wojskowego więzienia. Ale na dworcu w Poznaniu uciekł. W innym miejscu przeszedł granicę i dał dyla do Niemiec, do Westfalii. Do Polski nie mógł jeździć i nie jeździł. Obawiał się. A jak wojna wybuchła i Poznańskie zostało przyłączone do Rzeszy, Ignac pojechał, po tylu latach pojechał w swoje rodzinne strony. Był właśnie w Pleszewie na rynku, jak na wozie drabiniastym przywieźli człowieka w kajdanach. Ustawili go na rynku i rozstrzelali. Ignac to widział. Kiedy wracał przez Berlin, przysłał nam pocztówkę z pozdrowieniami. Napisał po polsku, a przecież on nigdy nie chodził do polskiej szkoły, bo za jego czasów szkoły były niemieckie.
Brat mojej matki Michał był kulawy, ranny w czasie pierwszej wojny światowej, otrzymywał nawet niemiecką rentę. W Poznańskiem były całe niemieckie wsie i ci ludzie cieszyli się, jak wojna wybuchła i jak zobaczyli niemieckie samoloty. A więc Michał z drugim bratem, Jankiem, złoili takiemu jednemu skórę. Kiedy Niemcy już weszli, obaj uciekli. Najpierw pojechali do Bydgoszczy. Janka szybko zabrali na roboty gdzieś na Pomorze. Był tam w obozie i w grudniu przyjechał do nas, do Berlina ze swoim Lagerführerem, nadzorcą tego obozu pracy. Bez przerwy namawiali go, że ma się zadeutschować, to znaczy zniemczyć, a on nie. A potem był w Policach koło Szczecina. Michał, ten kaleka, pracował w Bydgoszczy w mleczarni. Wynosili mleko w małej kance, potem już nie tylko mleko, ale i śmietanę, aż w końcu wywozili całe cysterny. No i przyłapali ich na tym. Ale szef musiał być nastawiony propolsko, bo podszedł do Michała i kazał mu iść do domu się przebrać. Ten wsiadł w pociąg i przyjechał tu do Berlina. Robotę dostał i czekał tylko, aż się wojna skończy. I nie doczekał. Umarł w 42 roku. Został tu pochowany, na Hedwig-Friedhof, na cmentarzu św. Jadwigi. Michał Graczyk. Takie to były poznańskie historie.
Ja nigdy nie miałem żadnych kłopotów z językiem polskim. Ale sporo było takich rodzin, które w domu nie rozmawiały po polsku. Mieszane małżeństwa. Jak mama nie umiała po polsku, to jak miała mówić? A tata był za leniwy... Nawet u mnie w rodzinie też były takie przypadki, szczególnie w Westfalii. Rodzice – oboje byli Polakami – z dziećmi nie rozmawiali po polsku. Tylko po niemiecku. A jeżeli chcieli, żeby dzieci nie rozumiały, to mówili po polsku. Nie powiedzieli im nawet, że to po polsku, tylko że to platt, gwara Zagłębia Ruhry. Kiedyś szwagierka mojego ojca przyjechała do nas z synem. Hans miał na imię, a mówiliśmy na niego Hansi. Jego matka i moja matka poszły na zakupy. I trajkotają po polsku. Hansi na to do matki: Mutter, rede doch kein Platt!, ,,Mamo, nie mów już tą gwarą!" Moja matka to usłyszała i wytłumaczyła mu, że to nie jest żaden platt, że to jest po polsku. On miał wtedy może 10 lat i nie wiedział, że rodzice mówią po polsku! Polska ludność Zagłębia Ruhry uważała czasem, że otoczenie nie musi wiedzieć o ich pochodzeniu. Gdybyśmy dzisiaj ustalali narodowość po genach albo po krwi, to okazałoby się, że 30 procent ludności w Niemczech jest pochodzenia polskiego. Tylko że większość nie chce o tym wiedzieć.
Pielęgnowanie języka jest według mnie podstawą zachowania świadomości swojego pochodzenia. A pochodzenie to oczywiście obyczaje, kultura. Ale co będę o kulturze gadał, jak nie znam języka? Moje dzieci i wnuki, tu urodzone, do dzisiaj mówią poprawnie po polsku, bez żadnych naleciałości. Jadą do Polski i tam się ich pytają: ,,Skąd jesteś?" ,,Z Berlina". Nikt nie chce wierzyć.
Powyższy post wyraża jedynie opinię autora w dniu dzisiejszym. Nie może on służyć przeciwko niemu w dniu jutrzejszym, ani każdym innym następującym po tym terminie.

[/url]

KrzychuP

Fajnie się to czyta.
Ale może lepiej założyć osobny wątek  ;)
Dwa ostatnie przeczytam sobie już w domu, bo coś popracować w końcu trzeba  XD

Jak to czytam, to mam do siebie, żal że nie wypytałem ś.p. dziadka i babci o ich losy.
Pradziadek za chlebem wylądował w zaglębiu Ruhry (został górnikiem) razem z rodziną (w tym dziadek). Też pochodzili z Wielkopolski.
Chyba w Związku Polaków mój dziadek poznał babcię. Tyle się domyślam, po dokumentach i zdjęciach, co znalazłem.
Też chodzili do niemieckiej szkoły. Znalazłem nawet świadectwo szkolne dziadka, z czarną pieczęcią 3 Rzeszy z orłem i swastyką. Potem też był górnikiem.
Wiem też, że przez Szczecin po wojnie trafił pod Wałbrzych (tu pracował w kopalni jako ratownik górniczy) i sprowadził rodzinę (a to już moje rodzinne strony).
Człowiek za głupi był kiedyś i pewnie wiele informacji już nie da się odtworzyć.
Muszę się w końcu zmobilizować i umówić na spotkanie z siostrą babci. Może jeszcze uda mi się czegoś dowiedzieć.

buri


Troll81

#13791
Hehe

Mój dziadek też z okolic Prosny pochodzi :D mam ze 3 km do rzeczki tyle że z drugiej strony mieszkał :D czyli w kongresówce :D korzenie mam niemiecko-polskie jak i pewnie ze 30% polaków :D rodzina mojej mamy u pradzadków nazwisko Guetel (powinno być u umlaut ale nie mam na klawierze) od strony taty nazwisko Parkitny (ani to polskie ani niemieckie, Ale w częstochowie jest dzielnica Parkitka http://pl.wikipedia.org/wiki/Cz%C4%99stoch%C3%B3wka-Parkitka więc to pewnie stamtąd pochodzimy :D

OxyOne

Powyższy post wyraża jedynie opinię autora w dniu dzisiejszym. Nie może on służyć przeciwko niemu w dniu jutrzejszym, ani każdym innym następującym po tym terminie.

[/url]

KrzychuP

To ja chyba jestem z tych pozostałych 70%  ;)
Pawlak to chyba jak najbardziej polskie nazwisko  XD
(a i u antenatów takie jakoś polsko brzmiące - Wałęsa, Ziętek, Adamiak, Kaźmierczyk)

buri


KrzychuP

Te, a Ty co taki obrażony?
Weekend idzie!
3h

Machloj

Jaśnie Pan Nińdża karze wam powiedzieć, że jest na was obrażony, bo przerywacie mi w wygrywaniu!  ;)

lolek


KrzychuP

To przekaż Ijaśnije Panłu Ńińdźi, że czasy wasalstwa się skończyły. Teraz mamy demokrację i krwiożerczy kapitalizm  ;)

Wygrywam
2,5h

kempler


Kury Nas pogryzą, Raptory zeżrą....