Forum GRA - Kto ostatni napisze tu posta wygra!!! (2. edycja)

Zaczęty przez AL, 26 Grudzień 2007, 14:12

Dlaczego lubisz BOINC@Poland?

Arrr do stu butelek zjęłczałego rumu - bo lubię gadać jak pirat
11 (34.4%)
Bo Pigu jest moim Burmistrzem
4 (12.5%)
"Ojciec Założyciel" jest tylko jeden!
7 (21.9%)
Bo lubię sobie trochę PoTrollować ;-)
10 (31.3%)
BOINC@Poland? A cio to?
9 (28.1%)
Bo Bober i Kempler są moimi wikimasterami.
6 (18.8%)
Bo Cyfron mi na lekcjach kazał.
5 (15.6%)
Mam inne powody o których napiszę w tym wątku.
6 (18.8%)

Głosów w sumie: 32

KrzychuP

ufff! jest
a już się bałem, że będę musiał rozpocząć dzień od pracy  ;)

Mchl

Następnym razem, jak widzimy że forum padło, a wiki działa, to zawiadamiamy admina przy pomocy wiki (ewnetualnie mailem, przez skype, albo rzucając śnieżkami w okno) ;)
Jakby nie Szopler, to dopiero teraz zauważyłbym, że coś nie tak.

W nagłych wypadkach wzywać przez: mail: mchlpl[at]gmail.com | PM|mchl[a]boincatpoland.org

KrzychuP

Nie dorzucę tak daleko śnieżką  :)

Ale na przyszłość już zapisałem sobie linka do wiadomości na wiki.
A popołudniu zapiszę sobie też w domu i dodam Kapitana na Skype'ie

Aegis Maelstrom

Próbowałem znaleźć kogoś wczoraj na IRC, ale najwyraźniej nikogo tam nie było.

Ktoś z tego IRC korzysta?  :ph34r:

KrzychuP


Machloj

ufff...a ja już się obawiałem, że ktoś postanowił zabić nasz serwer coby tylko wygrać...

buri


KrzychuP


Machloj



buri

http://www.joemonster.org/gry/14133/1_of_24

Dla poćwiczenia, niezły oczopląs :arrr:

KrzychuP


buri

Cytat: KrzychuP w 19 Luty 2009, 13:41
za 5zł + VAT??

nie dziękuję  :P
Nie kumam komentarza  ???

Win  XD

KrzychuP

Cytat: buri w 19 Luty 2009, 14:04
Nie kumam komentarza  ???

Win  XD

Ad.1 Żeby zagrać trzeba mieć założone konto na joemonster.org, podczas którego zakładania trzeba podać kod aktywacyjny, który dostaje się np.smsem, który kosztuje 5zł+VAT

Ad.2 Czyżby ???  :P XD

buri

Cytat: KrzychuP w 19 Luty 2009, 14:13
Cytat: buri w 19 Luty 2009, 14:04
Nie kumam komentarza  ???

Win  XD

Ad.1 Żeby zagrać trzeba mieć założone konto na joemonster.org, podczas którego zakładania trzeba podać kod aktywacyjny, który dostaje się np.smsem, który kosztuje 5zł+VAT

Ad.2 Czyżby ???  :P XD

Jaja se robisz? Korzystam z joe i nigdy nie miałem czegoś takiego ;p

Prosze link bezpośredni: http://dk.filmomania.pl/j/1_of_2414133.swf

KrzychuP

Nie działa u mnie  :(
Ani jedno ani drugie :(

Troll81

#13736
a mi działa
http://dk.filmomania.pl/j/1_of_2414133.swf

i nie mam konta na joee monster. Najpierw trza odczekac reklamy. 1280 punktów :D

KrzychuP

Oooo, i tu może być problem. Mam założone blokady reklam.  :)

Pigu


sciagacz


Pigu


emik



sciagacz


buri

2800 z hakiem ... ale później w tej gierce oczy zaczynają szaleć  XD


Wracając do wątku wygrywam  :closedeyes:

Machloj

no...w tym poznaniu to widać nie wszyscy się obijają  XD

emik

1660pkt - więcej nie dam chyba rady po :parrrty: ;D


Pigu


sciagacz


Szopler


emik



buri


Pigu


buri

jeszcze nie śpita? do łóżek razzzz!

:ph34r:

Pigu


KrzychuP

#13754
NK!
Do wyrek!
Rano trzeba do roboty wstać...

p.s. 2820 na normalu :D

buri


OxyOne

W 1936 roku mieliśmy w Berlinie igrzyska olimpijskie. Byłem wtedy jeszcze dziewięcioletnim pętakiem. Przyjechała do nas w odwiedziny rodzina z Westfalii, między innymi mój starszy kuzyn, który nie znał Berlina, więc miałem mu to i owo pokazać. W tamtych czasach Hitler jeździł po mieście jeszcze bez eskorty, tylko z szoferem. Od rana siedział na stadionie olimpijskim, a w porze obiadowej jechał do kancelarii Rzeszy na obiad, bo – jak wiadomo – był jaroszem. I wtedy w czasie igrzysk olimpijskich o mały włos nie przejechał mnie samochód, w którym siedział Hitler. Poszliśmy z kuzynem pod Bramę Brandenburską, na Pariser Platz, pokazałem mu Hotel Adlon, ambasadę francuską po drugiej stronie. Chcieliśmy przejść przez Wilhelmstraße i dalej do Unter den Linden, a nagle śmignął tuż obok samochód. Odskoczyliśmy, bo by nas potrącił. Patrzymy – Hitler.
Igrzyska trwały szesnaście dni. Nigdy nie kupowałem biletu wstępu, bo dorośli mogli wprowadzić dziecko. Zawsze kogoś poprosiłem i mnie zabierał. Siedziałem więc również na stadionie olimpijskim. Interesowałem się zawodami, bo na igrzyskach występowała polska ekipa, a Maria Kwaśniewska zdobyła srebrny czy brązowy medal w rzucie oszczepem. Na dodatek była bardzo ładna, więc Hitler zaprosił ją na trybunę honorową i gratulował. Ona wspominała to do końca życia. Jako starsza już pani była kiedyś znowu w Berlinie. Chciałem pokazać jej jeszcze raz stadion, ale akurat trwał remont i nie chcieli nas wpuścić.
Decyzja o przeprowadzeniu w Niemczech igrzysk olimpijskich zapadła jeszcze przed 1932 rokiem, kiedy Hitler jeszcze nie był u władzy. Stadionu olimpijskiego też nie było, w tym miejscu znajdowało się zwykłe boisko sportowe. W każdym razie igrzyska były świetnie zorganizowane, z całego świata przyjechało mnóstwo ludzi. Nawet przeciwnicy Hitlera byli zachwyceni. Propaganda funkcjonowała bez zarzutu. Prawdopodobnie nigdy Niemcy nie mieli na świecie większego poważania niż po tych igrzyskach.
Dwa lata później, w 1938 roku, w Monachium odbyło się spotkanie Hitlera z Mussolinim, Chamberlainem i Daladierem. Ówczesnego prezydenta Czechosłowacji Beneša do rozmowów nie zaprosili. Zadecydowano, że Sudety przypadną Niemcom. Ci mężowie stanu myśleli, że jak ustąpią Hitlerowi, to się uspokoi. Kiedy rozebrali Czechosłowację, Polska zagarnęła sobie Zaolzie. Polska była sprzymierzeńcem Hitlera! Swoją drogą do dzisiaj żyją tam Polacy i niejeden marzy, żeby Zaolzie wróciło do Polski. Rozmawiałem z takimi. W każdym razie Polska współuczestniczyła w rozbiorze Czechosłowacji i do dzisiaj nie znalazł się żaden Polak, który powiedziałby przepraszam. Jesienią 1938 roku Polacy wspólnie z Hitlerem rozwalali Czechosłowację, a rok później Adolf dał im łupnia. To trzeba sobie uświadomić. Pamiętam, że na początku wojny był w Polsce taki wierszyk: ,,Śmigły-Rydz zrobił hyc, Beck zrobił weg, a Mościcki Ignacy zrobił inacyj, a my zwarci i gotowi poddaliśmy się Hitlerowi".
A więc wojna. Hitler i Stalin rozpętali wojnę i rozwalili Polskę. Stalin zaatakował co prawda 17 dni później, ale przecież bez tego ich paktu Hitler nie zacząłby wojny 1 września. Poprzednikiem Ribbentropa na stanowisku ministra spraw zagranicznych Rzeszy był do 1938 roku niejaki Konstantin von Neurat, nacjonalista, ale nie hitlerowiec, członek partii Hugenberga. Po jego ustąpieniu ministrem został Joachim von Ribbentrop, do tego czasu ambasador Niemiec w Londynie. Był on jednym z nielicznych, którego można by określić jako przedstawiciela tzw. rasy nordyckiej: wysoki, włosy blond, błękitne oczy. Ilu było takich wśród hitlerowców? Nawet Kaltenbrunner wyglądał jak Żyd z antysemickiej karykatury. A więc Ribbentrop został ministrem spraw zagranicznych i zaczęło się dogadywanie Niemiec ze Związkiem Radzieckim. Najaktywniejszy w tych rozmowach był ówczesny niemiecki ambasador w Moskwie Friedrich-Werner von der Schulenburg, ten sam, który potem uczestniczył w spisku przeciw Hitlerowi i został stracony w 1944 roku. A w tamtym czasie w Związku Radzieckim jeszcze nie było ministrów, tylko narodowi komisarze, i funkcję narodnowo komisara innostranych dieł pełnił Maxim Litwinow-Finkelstein, Żyd. Mołotow był natomiast przewodniczącym komisji narodowych komisarzy, czyli premierem. To właśnie Schulenburg namawiał Stalina i Mołotowa, żeby usunęli Litwinowa. Minister Rzeszy miałby przyjechać do Moskwy i podpisać z Żydem jakiś układ? I rzeczywiście – szef rządu Mołotow został równocześnie narodnym komisarom innostrannych dieł i w tym charakterze podpisywał z Ribbentropen układ, który spowodował, że Hitler 1 września zaczął wojnę. To jest historia. Że potem Hitler nie trzymał się tego paktu, to już inna sprawa, ale to nastąpiło dopiero w 1941 roku.
Mój ojciec zawsze krytykował niemieckich nacjonalistów, nie tylko hitlerowców. Bo partia Hugenberga i katolickie Centrum von Papena to były ugrupowania nacjonalistyczne. Ale ojciec równie nienawidził polskich nacjonalistów, czyli endeków Romana Dmowskiego, bo było to takie samo dziadostwo. Krótko po wybuchu wojny ludzie nie bardzo wiedzieli, jak to wszystko dalej się rozwinie. Zresztą w Niemczech początkowo wcale nie było entuzjazmu. Zmieniło się to później, kiedy Hitler zajął Francję, Holandię, Belgię, Danię, Norwegię. Do nas do domu nie przychodziło teraz już tylu znajomych co w okresie przedwojennym, ale pozostała grupka takich, którzy spotykali się i dyskutowali. Pamiętam, jak pod koniec 1940 roku, czyli rok i parę tygodni po rozpoczęciu wojny, zastanawiali się u nas w domu, kiedy skończy się ta wojna. I mój ojciec powiedział: ,,Słuchajcie, ta wojna się skończy, jak Ruscy wejdą do Berlina". A przecież był to jeszcze okres sojuszu niemiecko-sowieckiego. Znajomi uśmiechali się pod nosem, uważali to za absurdalne.
Ojciec był inwalidą wojennym. I przez całą wojnę dostawał rentę. Po wojnie zresztą też. Mama była krawcową i od czasu do czasu szyła. Nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy obserwowani, nie można też było wykluczyć, że ojca aresztują jako działacza Związku Polaków w Niemczech. Ale nigdy nikt z Gestapo do nas nie przyszedł. Moja siostra wyszła za mąż, miała ślub 9 grudnia 1939 roku. Na wesele przyjechał wujek, brat mamy, ten, który był wywieziony na roboty na Pomorze. Przywiózł ze sobą nawet swojego Lagerführera. Mojego kuzyna z kolei wywieźli do Brandenburga, ale miał tam bardzo marnie. Dzięki mojej matce przenieśli go do obozu tutaj, w Grunewaldzie, niedaleko Schlachtensee. Jego Lagerführer też musiał być porządny, bo przydzielił mu lekkie prace porządkowe w obozie. Często po pracy przychodził do nas, miał tutaj swoje ubranie. I potem paradował po ulicy w pięknym ancugu z literą ,,P", której nie chciał zdejmować. To wszystko działo się u nas, na Liesenstraße, więc całe otoczenie zawsze wiedziało, że jesteśmy polską rodziną. I nigdy z tego tytułu nie mieliśmy w sąsiedztwie dalszym czy bliższym żadnych problemów.
Czy wiedzieliśmy, co Niemcy robili w Polsce? Może nie wszystko, ale przecież jeździliśmy do Polski. Moja matka pochodziła ze wsi Tursko. W czasie wojny w tej wsi zostały osiedlone tylko dwie rodziny niemieckie, a poprzednich właścicieli wcale nie wyrzucili. Dotyczyło to między innymi ciotki mojej matki. Niemiecka rodzina wprowadziła się do ich domu, ale podzielili go na połowę. Potem wybudowali nowy dom w ogródku i tam się przenieśli, a ciotce oddali jej dom. Oczywiście nie wszędzie tak było. Kiedy zbliżali się Ruscy i Niemcy musieli uciekać, Polacy często im pomagali. Wśród tych Niemców byli też tacy, którzy pochodzili z Besarabii, a potem na mocy umowy między Hitlerem i Stalinem przyjeżdżali do Niemiec, heim ins Reich. Najczęściej osiedlano ich na terenach przyłączonych do Rzeszy, czyli głównie w Poznańskiem. Ale też koło Lublina. Rodzice obecnego prezydenta Niemiec znaleźli się pod Lublinem, dlatego on się tam urodził.
Mojego brata wzięli do wojska, bo był obywatelem niemieckim. Trafił do obrony przeciwlotniczej i najpierw przez długi czas był pod Szczecinem, a później w samym mieście. Potem przeniesiono go i kiedy alianci wylądowali w Normandii, jego jednostka była akurat w Holandii. Wojska niemieckie w Holandii skapitulowały o wiele wcześniej niż tutaj i mój brat dostał się do niewoli. Musieli nad morzem przemaszerować do Wilhelmshaven, gdzie był obóz jeniecki.
A ja chodziłem do szkoły i nie należałem do żadnej organizacji. To, co mówi papież, nie jest zgodne z prawdą – nikt nie musiał wstępować do Hitlerjugend. Moja klasa liczyła 42 uczniów. Ilu z nich było w Hitlerjugend? Trzech. W 1937 roku wprowadzili w Niemczech dla wszystkich powyżej 18 roku życia Kennkarty, dowody osobiste. A bodaj w 1941 roku wszedł w życie tak zwany Jugenddienstpflicht, czyli obowiązek służby młodzieżowej. Młodzież od 14 do 18 lat też musiała mieć dowody tożsamości, wydawane przez Hitlerjugend. Jeżeli ktoś był członkiem tej organizacji, to miał w dokumencie wpisaną swoją jednostkę, czyli Gefolgschaft, a jeśli nie, to wbijano mu pieczątkę Jugenddienstpflichtiger, ,,zobowiązany do służby młodzieżowej". Ja też miałem taką pieczątkę. Służba polegała na tym, że co czwartą noc szło się na posterunek policji i pełniło tam funkcję gońca, co to miał zanieść, przynieść, załatwić. Niektórych powoływali w charakterze Flakhelfer, to znaczy pomocnika w obronie przeciwlotniczej, ale mnie to nie dotyczyło. Poza tym trzeba było zaliczyć trzytygodniowy obóz sprawnościowo-obronny, tzw. Wehrertüchtigungslager. Ja byłem w Glöwen, małej miejscowości na północny zachód od Berlina. Mieliśmy musztrę, musieliśmy maszerować itd. Muszę natomiast przyznać, że dość chętnie chodziłem na policję, bo dostawało się tam kolację bez kartek, a w tamtych czasach to było nie byle co. Przydzielili mnie do Wasserschutzpolizei i musiałem co cztery dni odbywać służbę, ale nie istniał żaden obowiązek przynależności do Hitlerjugend. Przynajmniej w Berlinie. Może gdzie indziej kładli młodziakom do głowy, że mają się zapisać. U nas nawet ci, którzy należeli do Hitlerjugend, nigdy nie przychodzili do szkoły w mundurach. Wyśmialiby ich. Ale ja mówię o Berlinie, a szczególnie o Weddingu, który był zdecydowanie antyhitlerowski.
Nam w Berlinie bezpośrednie zagrożenie przyniósł rok 1943, bo wtedy zaczęły się brytyjskie bombardowania. Pierwszy ciężki nalot był, zdaje się, w czerwcu. Zrzucili wtedy mnóstwo bomb. Na Weddingu pierwsza bomba spadła na Schulzendorfer Straße, pamiętam nawet, w którym miejscu. A na Grenzstraße zginęło od brytyjskich bomb szesnaście Polek, robotnic przymusowych. Zostały pochowane na cmentarzu i ich groby z nazwiskami istnieją do dzisiaj. Przed nalotem był zawsze Voralarm, alarm ostrzegawczy, a potem syreny wyśpiewywały tiiiiuuiii tiiiuuuiii tiiiuuuiii... W piwnicy każdego domu znajdował się schron przeciwlotniczy, Luftschutzkeller. Te piwnice przygotowywano zaraz na początku wojny. Wzmacniano stropy i podobno miały wytrzymać, nawet gdyby cały dom się zawalił. Potem, jak bombardowania były już coraz częstsze i silniejsze, wielu ludzi szło do tak zwanych bunkrów. Takie Flakbunkry, bunkry przeciwlotnicze, były w dzielnicy Friedrichshain, w parku Humboldthain i przy dworcu Zoologischer Garten. Wykorzystywano też podziemne pojemniki na gaz i budowano tam betonowe bunkry. Alarm ostrzegawczy oznaczał, że w pobliżu zaobserwowano samoloty i można się spodziewać, że przylecą nad Berlin. Syrena wyła inaczej: uuuuuhhhh... uuuuuhhhh. Przerwa i znowu. A niezależnie od tego podawano komunikaty radiowe. Rzeczywisty alarm ogłaszano co najmniej 20 minut wcześniej, zanim nadleciały samoloty. To był Fliegeralarm czyli alarm przeciwlotniczy.
Ani razu nie byłem w bunkrze, zawsze schodziłem tylko do naszej piwnicy. Był taki okres, że schodziło się codziennie. Na pierwszym piętrze mieszkała pewna starsza pani i zawsze ją sprowadzałem. Początkowo piwnica była pełna, schodzili wszyscy, śmiali się, żartowali. Z czasem było nas coraz mniej, bo ludzie uciekali do bunkrów. Niedaleko naszej Liesenstraße znajdowały się bunkry przeciwlotnicze w parku Humboldthain. Kiedy słychać było strzały artylerii przeciwlotniczej, mogłem ocenić, czy są to właśnie te działa. I jeśli stamtąd strzelali, byłem pewny, że nad nami nie ma samolotów. Kiedy samoloty pojawiały się nad tym rejonem, to działa zjeżdżały windą na dół i nie strzelały. I wtedy siedziałem w piwnicy. A kiedy stamtąd strzelali, śmigałem po schodach na górę, na czwarte piętro i strych, i przyglądałem się, co się dzieje. Dzięki temu zgasiłem w naszej kamienicy dwa pożary po bombach zapalających, a raz znalazłem niewypał, bombę fosforową. Jedna z bomb zapalających przeleciała przez dach i sufit do mieszkania na czwartym piętrze. Ludzie zostawiali otwarte drzwi, a w każdym domu były przygotowane i woda, i piasek do gaszenia pożaru. Któregoś razu wszedłem do jakiegoś mieszkania, bo poczułem woń fosforu. Rozejrzałem się – nic. Potem artyleria przestała strzelać, zbiegłem więc do piwnicy. Kiedy znowu zaczęli, pognałem jeszcze raz do tego mieszkania. W korytarzu był Hängeboden, taki pawlacz, otworzyłem, patrzę – wanna. A w wannie bomba fosforowa. Trzeba było ją usunąć.
Kiedy indziej pomagało się ludziom wynosić ich mienie z płonących domów. W budynku na rogu Liesenstraße i Chausseestraße mieściła się restauracja, a w jej piwnicy był, jak wszędzie, schron przeciwlotniczy. Restauracja miała też swoją piwnicę, gdzie składowano piwo, wino itd., takie spore pomieszczenie ze sklepieniami, które sprawiało bardzo solidne wrażenie. Któregoś razu w czasie alarmu właściciele restauracji z paroma znajomymi nie zeszli do schronu, tylko do tej solidnej piwnicy. Dom trafiła bomba, została po nim kupa gruzów, ale z dołu słychać było pukanie. Ludzie zaczęli kopać, ja też pomagałem. Kiedy do nich dotarli, tamci już nie żyli. Wszyscy sześcioro.
Restauracja nazywała się Zum Maikäfer, czyli ,,Pod chrabąszczem". Wzięło się to stąd, że w pobliżu stały koszary, które kiedyś potocznie nazywano Maikäferkaserne. A z nimi wiąże się pewna historia. Tam, na Kesselstraße, dzisiejszej Habersaathstraße, stał na warcie żołnierz, a po drugiej stronie ulicy był piekarz i rzeźnik. Każdy z nich miał córkę, a żołnierz zalecał się do obu dziewczyn, od jednej dostawał kiełbasę, od drugiej bułki. Potem napisał wiersz, który po latach miał stać się wielkim szlagierem, znanym na całym świecie: ,,Lili Marleen". Bo jedna z dziewcząt miała na imię Lili, a druga Marleen. Vor der Kaserne, vor dem großen Tor... ,,Przed koszarami, niedaleko bramy..." Melodię skomponował Norbert Schulze, ten sam, który napisał ,,Die Bomben auf England", ,,Bomby na Anglię". ,,Lili Marleen" śpiewała Lale Andersen, a potem wszyscy na wszystkich frontach drugiej wojny światowej, między innymi Marlene Dietrich. To ciekawe, bo wielu Niemców miało do niej pretensje, że rzekomo zdradziła. Ja natomiast cenię ją bardzo wysoko. Wyjechała bodaj w 1933 roku do Ameryki i nie wróciła do Niemiec, chociaż Goebbels bardzo się starał i obiecywał jej złote góry. Była absolutnie antyhitlerowska. Kiedy już została amerykańską obywatelką, odwiedzała żołnierzy i śpiewała dla nich po angielsku właśnie ,,Lili Marleen". A autorem wiersza o Lili Marleen był Hans Leip, poeta z Hamburga, który rzeczywiście w 1915 roku odbywał służbę wojskową w berlińskich koszarach, w Maikäferkaserne.
Do piwnicy zabierało się to, co się miało na sobie. Może jeszcze pieniądze, jeśli ktoś miał. Z jedzeniem i piciem było już gorzej. Co jedliśmy? To, co dali, a wszystko było na kartki. Chyba że ktoś kombinował z nielegalnym ubojem, ale za to była kara śmierci. Jeden z moich wujków mieszkał przed wojną w Gdyni. Kiedy Niemcy zajęli Gdynię i przemianowali ją na Gotenhafen, wszyscy, którzy nie byli miejscowymi Kaszubami, musieli opuścić miasto. Wujek pojechał w rodzinne strony, w okolice Pleszewa. Trzeba było z czegoś żyć, no to nielegalnie bił świnie. Najprawdopodobniej doniósł na niego ktoś z miejscowych – a była to w stu procentach polska wieś. Przyszli, aresztowali, ale udało mu się uciec i nadal trudnił się biciem świń. Najtrudniej było przetransportować mięso do miasta, do Pleszewa. Polaków często zatrzymywali, rewidowali. Jak już dotarło się na dworzec, do pociągu, było mniej kłopotów. Moja matka tam jeździła, ja też raz tam byłem, niosłem mięso, a kiedy szedł jakiś Niemiec, mówiłem Heil!, i był spokój.
Na Liesenstraße pod numerem 13, a więc w naszym sąsiedztwie, mieszkali Lehmannowie. On należał do partii hitlerowskiej, a jego żona działała w Czerwonym Krzyżu. Mieli dwoje dzieci, Willi był moim kolegą i też nie należał do Hitlerjugend. Tata, członek NSDAP, a syn nie był w Hitlerjugend! A pani Lehmann jeździła na Pleszówkę, jak było tam świniobicie, i szmuglowała mięso do Berlina. Nie przechowywaliśmy mięsa u siebie w domu. Niedaleko był rzeźnik, pan Resche. Strasznie nienawidził hitlerowców, od samego początku, a potem jeszcze jego syn zginął na froncie. Pan Resche brał to mięso i potem nawet sprzedawał. Matka tylko udawała, że daje mu kartki, bo my nie mogliśmy się u niego zarejestrować. Nasza strona ulicy należała do Weddingu, a druga strona to była już dzielnica Mitte. Kiedyś byłem akurat w tym sklepie rzeźnickim, gdy weszły dwie kobiety z przypiętymi krzyżami macierzyństwa. Taki Mutterkreuz dostawało się w zależności od liczby dzieci, za dwanaścioro przyznawany był złoty krzyż macierzyństwa. A więc one weszły i powiedziały Heil Hitler! Nikt ich nie obsłużył. W Berlinie w sklepie Heil Hitler? Ernst Resche tuż przed końcem wojny wyszedł na podwórze i trafił go sowiecki pocisk. Zginął na miejscu.
Powyższy post wyraża jedynie opinię autora w dniu dzisiejszym. Nie może on służyć przeciwko niemu w dniu jutrzejszym, ani każdym innym następującym po tym terminie.

[/url]

OxyOne

Szmuglowane mięso też więc się jadło. A Żydzi dostawali jeszcze gorsze kartki. Poza tym mieli ograniczony czas ich wykupowania. Ale niektórzy sklepikarze ignorowali te ograniczenia i normalnie ich obsługiwali, czasem nawet po zamknięciu sklepu, po siódmej. Z biegiem czasu z ulic znikali Żydzi z żółtymi gwiazdami. W tej okolicy, gdzie my mieszkaliśmy, i tak nie było ich zbyt wielu. Co się z nimi działo, nikt tak dobrze nie wiedział. Hitlerowcy, załatwiając tzw. kwestię żydowską w samych Niemczech, dbali o to, żeby ludzie wiedzieli jak najmniej. W Berlinie, na tyłach budynku dawnego Polskiego Instytutu Kultury stoi dzisiaj przy Rosenstraße pomnik. W tej okolicy znajdowała się kiedyś jedna z najstarszych berlińskich synagog, a obok stał budynek gminy żydowskiej. W Berlinie było sporo mieszanych małżeństw – Niemcy i Niemki mieli żydowskich współmałżonków, którzy początkowo byli jeszcze chronieni. W 1943 roku zapadła decyzja o wywiezieniu mężczyzn z tych mieszanych rodzin. Zostali aresztowani i umieszczeni w budynku dawnej gminy żydowskiej przy Rosenstraße. Następnego dnia zjawiła się tam grupa ich niemieckich żon w nadziei, że może coś usłyszą, zobaczą przez okno. Sporo ich się tam zebrało. Jedna nie wytrzymała i krzyknęła: Gebt mir meinen Mann wieder!, ,,Oddajcie mi mojego męża!" Za chwilę wszystkie zaczęły skandować: ,,Oddajcie nam naszych mężów!" Rzeczywiście, tych mężczyzn wypuścili. A był to przecież już 1943 rok! Teraz stoi tam pomnik upamiętniający tę jedyną publiczną demonstrację w wojennym Berlinie. Jest to też dowód na to, że w stosunku do ludności niemieckiej w sprawie tzw. Endlösung naziści mieli pewne obawy. Dlatego obozy zagłady nie znajdowały się na terenie starej Rzeszy. Niemieccy Żydzi byli zresztą bardzo zasymilowani, czuli się po prostu Niemcami, niezależnie od wyznania. W Niemczech asymilacja była chyba największa w całej Europie, większa niż we Francji, Holandii czy Belgii.
W Berlinie w każdym razie nigdy nie widziałem takiej biedoty żydowskiej jak w Polsce. Nawet w żydowskiej dzielnicy Scheunenviertel czegoś takiego nie było. Wiadomo, przyjeżdżali tam też Żydzi z Europy Wschodniej, którzy chcieli do Ameryki. Ale do Ameryki pieszo się nie dojdzie, a nie każdy miał pieniądze na statek. Niektórzy znajdowali wsparcie w Berlinie i wyjeżdżali. Inni chodzili z walizkami po domach, pukali i sprzedawali igły, nici, takie rzeczy. Polskich biednych Żydów po raz pierwszy zobaczyłem w Starym Sączu, kiedy w 1937 roku pojechałem na kolonie do Polski. Bieda tam była, aż piszczało! I 90 procent żydowskiej ludności. Te kolonie organizował Związek Polaków w Niemczech i Towarzystwo Szkolne Oświata. W każdym razie dla mnie był to szok i już wtedy pomyślałem sobie – niech mi nikt nie mówi, że Żydzi to sami bogacze.
W 1944 roku dostałem powołanie do wojska. W związku z tym musiałem złożyć egzamin maturalny przed czasem, nazywało się to Notprüfung, miałem przecież 17 lat. A więc powołanie. Najpierw była pierwsza komisja, badali, mierzyli, a na koniec każdy rekrut miał rozmowę z oficerem. I on pytał o Waffenwunsch, to znaczy, w jakim rodzaju broni chciałoby się służyć. No to ja powiedziałem tak dla hecy: Luftwaffe, czyli lotnictwo. I to był koniec rozmowy. Krótko potem dostałem zawiadomienie o tak zwanym Luftwaffentauglichkeitsprüfung, czyli badaniu zdolności do bycia lotnikiem. Odbyło się to tutaj, w Berlinie, am Tempelhofer Feld, i trwało dwa dni. Najwidoczniej uznali mnie za zdolnego do służby w lotnictwie, bo dostałem powołanie do miejscowości Pretzsch nad Łabą, na południowy zachód od Berlina. Ćwiczyliśmy skoki spadochronowe, parę razy leciałem też samolotem, nie sam oczywiście. Był taki samolot Arado 96, dwuosobowy, z przodu siedział uczeń, a z tyłu instruktor, oficer. Któregoś razu przeleciał nawet pod mostem tuż nad Łabą, ale przykazał mi, żeby nikomu o tym nie opowiadać, bo mógłby mieć kłopoty. Potem zabrakło paliwa i przenieśli nas gdzie indziej. Mnie dali do jednostki spadochronowej, bo miałem za sobą parę skoków, wprawdzie tylko na spadochronie lotnika, a to jest różnica. Spadochron lotnika jest większy i spada z szybkością czterech metrów na sekundę, a spadochroniarza szesnastu metrów na sekundę. Spadochroniarz musi uważać, żeby przy lądowaniu nóg nie połamać.
Z mojej klasy wszyscy zostali powołani do wojska. Wszyscy! Miałem bliskiego kolegę, nazywał się Willi Wehlitz, a jego tata był zaprzysięgłym komunistą. Kiedy hitlerowcy doszli do władzy i założyli obozy koncentracyjne, był jednym z pierwszych więźniów Sonnenburga, dzisiejszego Słońska. Cała rodzina była antyhitlerowska. Mówiłem o tych obozach sprawnościowych – organizowane one były zwykle przez Hitlerjugend, a instruktorami, którzy ganiali chłopaków, byli żołnierze Wehrmachtu niezdolni do służby frontowej. Parę obozów prowadziło też SS, na przykład taki obóz w Piepstock. Wszyscy powołani musieli najpierw ustawić się według wzrostu – najwyżsi to był pierwszy Zug, czyli oddział, średniego wzrostu – drugi oddział, i tak dalej. Mój kolega Wehlitz trafił właśnie do obozu w Piepstock, a ponieważ był wysoki, znalazł się w pierwszym oddziale i został wcielony do Waffen-SS. On – SS-man, a tata komunista, były więzień obozu koncentracyjnego! Początkowo Willi Wehlitz został zakwaterowany w koszarach SS gdzieś pod Köpenick na przedmieściach Berlina.
Na początku wojny wielu Niemców poszło do wojska, powołali też wszystkich grabarzy. Zastępowali ich potem obcokrajowcy, robotnicy przymusowi. U nas, na Liesenstraße grabarzem był pewien Sowiet, nosił znaczek OST, co znaczyło Ostarbeiter, robotnik ze Wschodu. Miał na imię Akim, chodził po ulicy i zbierał niedopałki. Któregoś razu zaczepiłem go i nawet mogliśmy dogadać się po polsku, bo on pochodził z Ukrainy. Koledzy dali mu coś do zapalenia i potem, jak miał wolny czas, stale do nas przychodził. Polacy i Ostarbeiterzy nie mieli wstępu do kina, a ja z kolegami często chodziłem na Badstraße, gdzie było parę kin. Zabieraliśmy ze sobą Akima, zdejmował wtedy ten swój znaczek i szedł razem z nami. Któregoś razu Willi Wehlitz przypiął sobie znaczek OST do munduru Waffen-SS i tak poszliśmy do kina.
Willi nie wrócił z wojny. Po powrocie z niewoli odwiedziłem jego rodziców, nie mieli żadnych wiadomości. Prawdopodobnie zginął w walkach w trakcie sowieckiej ofensywy nad Odrą. Rodzice nie wiedzieli, gdzie, co, jak. Na tych polach nad Odrą do dzisiaj leżą setki bezimiennych zabitych. Myślę sobie, że Willi, gdyby tylko miał okazję, to na pewno by uciekł. A może nawet to zrobił. Wszystko jest możliwe. Trzeba sobie wyobrazić ten czas. Sowieci byli bezlitośni wobec niemieckiego wojska, a szczególnie wobec SS. Willi nie miał nic do gadania, wcielili go, był szeregowcem, ale w jednostce Waffen-SS.
Kiedy powołali mnie do wojska, byłem absolutnie pewny, że nigdy nie będę strzelał – nie tylko do Polaków, ale do nikogo z drugiej strony. Chyba, że znalazłbym się w takiej sytuacji, że musiałbym ratować własne życie. Tylko raz coś takiego się zdarzyło. Cofaliśmy się przez Belgię do Holandii, to znaczy ta jednostka, w której byłem. Któregoś razu szedłem z kolegą, Ślązakiem, przez zarośla. Nagle w odległości może trzydziestu, a może pięćdziesięciu metrów spostrzegłem głowę, a potem człowieka z karabinem. Rzuciłem się tylko na ziemię, padł strzał i trafił w pierś idącego za mną kolegę. Szybko zabrali go do jakiegoś lazaretu. Spotkałem go potem w niewoli brytyjskiej, przeżył. Gdybym więc wtedy uważał, że mógłbym się uratować strzelając, to bym strzelał. Ale z całą pewnością mogę powiedzieć, że nikt nie został trafiony z mojego karabinu, zresztą nawet do nikogo nie celowałem. Tego jestem w stu procentach pewien.
Wojska niemieckie wycofywały się, to znaczy uciekały. I na tym polegała nasza walka ,,za wodza, naród i ojczyznę", unser Kampf für Führer, Volk und Vaterland. Uciekaliśmy od strony Lasu Ardeńskiego na północ, przez Belgię. Potem dotarliśmy do Holandii i znalazłem się w Deventer nad rzeką Ijssel. Mieliśmy tam takie niby okopy, które Brytyjczycy ostrzeliwali z artylerii i samolotów. My nie byliśmy jednostką piechoty, tylko Fallschirmjäger, to znaczy spadochronową, ale to nie miało już żadnego znaczenia. Zresztą był taki Führerbefehl, ,,rozkaz wodza", że każdy, kto zgubi swoją jednostkę, powinien przyłączyć się do najbliższej jednostki walczącej. Ja w żadnych walkach nie brałem udziału, bo wtedy chodziło już tylko o to, żeby uciekać. Większość żołnierzy myślała zresztą wyłącznie o tym, żeby możliwie nie dać się zranić i zdrowo dostać się do niewoli. Dlatego też obowiązywał rozkaz, w którym była mowa, że ,,nie ma oddziałów rozproszonych", Versprengte gibt es nicht. Jeżeli ktoś nie zgłosił się w najbliższej jednostce, był dezerterem, a to oznaczało karę śmierci. Do nas zresztą też trafiali żołnierze z innych jednostek. Jednego nawet rozpoznałem, że to Polak, bo marnie mówił po niemiecku. Zagadałem po polsku, a inni tylko oczy wytrzeszczali.
W Deventer doszedłem do wniosku, że czas zwiewać. No i zwiałem. Przyłączył się do mnie jeszcze jeden. Strasznie pomstował na Anglików, że Berlin nam bombardują, więc nie wiedziałem, kto zacz. Wpadliśmy pod obstrzałem do jakiejś willi. Przypuszczam, że mieszkał tam jakiś holenderski nazista, bo na ścianach wisiało mnóstwo portretów Hitlera. W jednym pokoju była biblioteka, a na półce stał ,,Mein Kampf", pierwsze wydanie. W czasie wojny w BBC mówili, że późniejsze wydania mocno odbiegały od pierwszego. Najchętniej buchnąłbym więc tę książkę. Ale co – z ,,Mein Kampf" pod pachą pójdę do niewoli? Zostawiłem. Temu drugiemu oznajmiłem, że dalej już nie uciekam, tylko czekam na Anglików i idę do niewoli. Miałem w ręce pistolet maszynowy i tak go trzymałem, że w razie czego byłbym szybszy. Spojrzał na mnie i odłożył swój pistolet. Poszedł do sypialni, otworzył szafę, wyciągnął prześcieradło, rozdarł na pół i zrobił dwie białe flagi.
Z tyłu willi był ogród, boisko sportowe, a obok boiska schrony. Zobaczyliśmy, że grupa Anglików ostrzeliwuje te schrony. Wziąłem białą flagę i idę, jeszcze w hełmie na głowie. A oni w ogóle mnie nie zauważyli, musiałem gwizdnąć na palcach. Podeszli, otoczyli mnie, ktoś zrzucił mi hełm z głowy, bo do niewoli nie idzie się w hełmie. Okazało się, że to Kanadyjczycy. Wśród nich był żołnierz pochodzący z Rosji, więc mogłem się z nim trochę dogadać. Potem jeden z nich odprowadził nas do punktu zbornego. Było to 10 kwietnia 1945 roku. Po drodze spotkaliśmy dwóch młodych chłopaków, Holendrów. Podeszli do nas i powiedzieli, że możemy być zadowoleni, bo wojna dla nas się skończyła. Byłem zdziwiony, że zostało to powiedziane zupełnie bez agresji, bo przecież Holendrzy też mogli mieć pretensje do Niemców. Gdzie indziej widziałem, jak kamieniami rzucali i pluli.
W niewoli trzeba było wiele razy się rozbierać i podnosić ręce do góry. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Ale któregoś razu stał koło mnie jakiś człowiek i powiedział, że teraz go stąd zabiorą. A dlaczego? Z dumą odwrócił się do mnie i pokazał wytatuowaną grupę krwi pod pachą. SS-man, ale nie był w mundurze SS. Rzeczywiście zabrali go. Potem podzielili nas według narodowości, no i ja zgłosiłem się do Polaków. Najwięcej było Ślązaków. W ciągu miesiąca nauczyłem się gwary śląskiej i swobodnie rozmawiałem z tymi moimi Ślązakami. Potem nawet niektórzy nie chcieli wierzyć, że jestem z Berlina.
Była jeszcze historia z zegarkiem. Kiedy chodziłem do szkoły, tata podarował mi piękny złoty zegarek. Potem, jak dostałem się do niemieckiego wojska, dali mi służbowy zegarek, więc ten złoty zostawiłem w Berlinie, w domu. Nosiłem służbowy, który nie był moją własnością, tylko własnością Wehrmachtu. W niewoli byliśmy rewidowani. Widziałem, jak Anglik obszukuje innych. O, jest zegarek. Do kieszeni, i idzie dalej. Rzuciłem swój zegarek na ziemię i przydepnąłem go nogą. Ale kiedy kazał mi stanąć w rozkroku, i tak go zobaczył. Jak mnie nie walnie w mordę! To nie jest zmyślone. Anglicy też kradli zegarki!
Sporo tam było volksdeutschów z trzeciej grupy. Kiedy już znaleźliśmy się w polskim obozie, przychodzili oficerowie z dywizji Maczka, żeby nas werbować. Ale niedługo wojna się skończyła i już tego nie było. Anglicy nie traktowali nas lepiej niż Niemców, ale nie było żadnego znęcania się czy czegoś takiego. Najgorsze, że dostawaliśmy bardzo marne racje żywnościowe, a jak wojna się skończyła, jeszcze się zmniejszyły. Głód. Podobno na jednego jeńca przypadało 800 kalorii dziennie, ale wiadomo – część rozchodziła się w kuchni, część zabierała policja obozowa. Prawdopodobnie nie dostawało się nawet 700 kalorii. Nie muszę mówić, co to znaczy.
Jak wyglądał obóz? Normalnie, ogrodzony drutem kolczastym na dwa, trzy metry wysokości. Duży obóz, wewnątrz małe podobozy, też za drutami. Nie wolno było podchodzić do ogrodzenia bliżej niż na 10 metrów. Kiedy pierwszy raz uciekałem, wziąłem dwa zwinięte wzdłuż koce i wdrapałem się na nich po drutach aż na górę. Stanąłem pod słupem z latarnią, były tam też wieżyczki strażnicze, reflektory. Nic się nie rusza, nikt nie krzyczy, nikt nie strzela – no to na dół. Niestety, złapali mnie. Trzy razy uciekałem i dwa razy mnie łapali. Mój pierwszy obóz jeniecki znajdował się w pobliżu La Hulpe, niedaleko miejsca, gdzie swego czasu toczyła się bitwa pod Waterloo. A drugi był na przedmieściach Brukseli, parę kilometrów od dworca, Gare du Nord. Obozy nie miały nazw, tylko numery. Uciekałem z tego pod Brukselą. Dlaczego? Nam nie mówiono, do kiedy mamy tam zostać. Tymczasem wojna się skończyła i uważałem, że jeńcy już nie są potrzebni. Dopóki wojna trwała, to wiadomo.
Pierwszy raz uciekałem z tymi kocami. Było to jeszcze w 1945 roku. Złapali mnie na terenie Belgii. Miałem na sobie angielski mundur, przydzielony przez Anglików. Wycinali na plecach kółko i naszywali kawałek innego materiału. Ale niektórzy, jak ja, mieli tylko naszytą szmatkę, którą zaraz odprułem. Mimo to mnie złapali. Dostałem 28 dni detention, takiego aresztu karnego. Drugi raz było trochę inaczej. W Brukseli jest taki słynny stadion sportowy i właśnie na tym stadionie Brytyjczycy urządzili bazę samochodową. Kiedyś wybierali grupę jeńców do pracy, dziesięć osób, ja byłem wśród nich. Pomagaliśmy przy wywożeniu śmieci, trzeba było coś porządkować. Następnego dnia znowu zawieźli nas na stadion do pracy. Po jakimś czasie grupę rozwiązali i tylko ja zostałem. Chyba jakoś mnie polubili. Ustawiałem samochody w szeregu, musiały stać równiutko jak wojsko. Upatrzyłem sobie takie ładne, nieduże auto, któregoś dnia wsiadłem i dałem gazu. Dojechałem prawie do Renu. Tam wpadłem na kontrolę i – z powrotem. Dostałem 56 dni detention. Ganiali człowieka cały dzień, żeby tylko wymęczyć. Ale przynajmniej wiedziałem za co.
I wreszcie trzecia ucieczka, też w Brukseli. Tym razem byłem mądrzejszy, bo wiedziałem już to i owo. W Brukseli znajdowała się też sowiecka misja repatriacyjna czy coś podobnego, dla cywili, którzy trafili tam w czasie wojny. Znałem ten adres. Pewnego dnia szedłem ulicą z całą grupą jeńców i niepostrzeżenie skręciłem w bok. Może i mnie szukali, ale przecież nie w Brukseli, a ja uciekłem do tych Ruskich. Rozmawiałem tam z pewnym kapitanem, a siedział przy tym porucznik. Nie powiedziałem, jak się nazywam, tylko podałem inne nazwisko i oznajmiłem, że chcę jechać do Baranowicz, bo stamtąd pochodzę. Nigdy w życiu nie byłem w Baranowiczach, ale w obozie spotkałem ludzi z Baranowicz, Polaków z niemieckich służb wartowniczych, którzy też dostali się do niewoli. No więc ja: ,,Do Branowicz, ja chaczu"... Kapitan był bardzo miły, ale porucznik od razu powiedział: ,,Wy nie z Baranowicz". A ja, że tam się urodziłem, że co prawda potem moi rodzice wyjechali do Polski, ale ja stamtąd pochodzę i tam chcę wracać. Na to porucznik: ,,A gdzie w Baranowiczach jest ulica Stalina?" ,,Za moich czasów nie było ulicy Stalina w Baranowiczach". Wreszcie kapitan uciął ten egzamin: ,,U nas wsio rawno, ili Ruski, ili Jewrej, ili Poljak".
Zostałem więc u nich. W budynku, w którym mieli biuro, były też inne pokoje i tam nocowałem. Kapitan zawsze zabierał mnie do miasta, do Brukseli. Był bardzo miły, więc odważyłem się zapytać, czy nie mógłbym tak, jadąc do Baranowicz, do Związku Radzieckiego, odwiedzić ciotki w Bydgoszczy. ,,Jak chcesz do Bydgoszczy, to zawiozę cię do Polaków". Pojechaliśmy na rue de Florence w Brukseli, do polskiej ambasady. Wszedł tam, ja zostałem w samochodzie. Za jakieś pół godziny przyszedł. ,,Idi!" Opowiedziałem wyszystko, co sobie wymyśliłem. Prawdziwego nazwiska znowu nie podałem. Powiedzieli mi, że z Antwerpii idzie do Gdyni statek, więc muszę tam szybko dojechać. Dostałem dokument, trochę pieniędzy. Pożegnałem się serdecznie z Rosjanami. Na dworzec i – do Antwerpii.
W Antwerpii okazało się, że statek dopiero co odpłynął. Zatrzymałem się w takim schronisku zorganizowanym przez Kościół katolicki, mieli noclegi, jeść się dostało, a prowadzili to księża. Potem przypłynął statek, szwedzki, nazywał się ,,Ragne". Tymczasem zebrało się tam sporo ludzi, nawet żołnierze z dywizji Maczka chcieli do Polski. Popłynęliśmy do Gdyni i dopiero tam powiedziałem, jak się naprawdę nazywam, i że chcę dostać się do Bydgoszczy. Dali mi bilet, pojechałem. Zastałem tylko babcię i kuzyna. Powiedzieli mi, że ciotka jest z moją matką w Szczecinie. Następnego dnia ciotka wróciła, dała mi adres mamy. Opowiadała też, że jakiś człowiek zwolniony z niewoli przyszedł do matki z wiadomością, że ja zginąłem, i nawet widział, jak mnie grzebali. Pojechałem do Szczecina, na ulicę Kaszubską. Puk, puk, do drzwi. Otworzyła mi jakaś obca kobieta, więc zapytałem o panią Kliemek. Moja matka od razu poznała mnie po głosie i wybiegła na powitanie.
Mama naprawdę myślała, że mnie zabili. Wprawdzie pisałem coś z niewoli, bo można było wysłać kartkę, ale rodzice jej nie dostali. W czasie wyzwolenia rodzice nie byli w samym Berlinie. Ukryli się gdzieś za Szpandawą, bo tamtędy szło wojsko polskie na Berlin. Mój ojciec miał takie wiadomości i dlatego tam pojechali. Potem oczywiście wrócili do domu. Wedding znalazł się we francuskim sektorze okupacyjnym. Moja siostra przeżyła wojnę i dożyła 83 lat. W czasie wojny mieszkała też na Liesenstraße 15, tylko piętro wyżej. Brat był w niewoli i wrócił w połowie 1946 roku.
Szczecin był już polski. 1946 rok. Sporo ludzi z Polski chciało uciekać na Zachód i mama im trochę pomagała. Przede wszystkim jednak przyjeżdżała do Szczecina po żywność. W Berlinie był głód, że aż hej, a w Szczecinie można było wszystko kupić na rynku, zupełnie legalnie. W Polsce po wojnie nikt z głodu nie umierał. 16 lutego 1946 roku wróciłem razem z mamą do domu. Z dworca w Gumieńcach codziennie szedł pociąg do Berlina, głównie z wyrzuconymi Niemcami. W dawnym majątku był obóz dla wypędzonych. Stamtąd brali ich do pociągu i raus. Kiedy czekaliśmy na pociąg, policja kolejowa chciała mnie aresztować, bo nie miałem żadnych dokumentów. Matka dała policjantowi łapówkę, więc wypuścił mnie i jeszcze pilnował, żeby mnie kto inny nie złapał. Przyjechał pociąg, pognali Niemców z obozu. 16 lutego, wiadomo, jaka to pora roku. Jakiś starszy Niemiec szedł boso i w kalesonach. Miesiącami potem śniły mi się te jego bose stopy. Dałem mu zaraz swój płaszcz, ale butów nie, bo ja byłbym boso. W Berlinie mama zabrała kilka osób do nas, do domu, a potem ojciec zawiózł ich do obozu dla wypędzonych.
W Berlinie zgłosiłem się do polskiej misji wojskowej i dostałem zaświadczenie, że jestem Polakiem. Było ono wystawione w języku polskim, angielskim, francuskim i rosyjskim, ani słowa po niemiecku. Wszyscy Polonusi dostali wtedy takie papiery. Później też parę razy wybrałem się do Szczecina, żeby kupić kiełbasę, to i siamto. Jeździłem z Sowietami, bo w każdym pociągu był jeden wagon tylko dla armii sowieckiej. Pokazywałem im to polskie zaświadczenie i zawsze mnie zabierali. Byli i tacy.
Powyższy post wyraża jedynie opinię autora w dniu dzisiejszym. Nie może on służyć przeciwko niemu w dniu jutrzejszym, ani każdym innym następującym po tym terminie.

[/url]

Machloj

hem...ciekaw jestem czy ktoś przez to przebrnie :)

Szopler

#13759
1/3 za mną... ale końcówka po łebkach... ;)